Skute mroźnym oddechem Boreasza fiordy już od wieków nie wyprawiają na łupieskie wyprawy drakkarów, ale ze Skandynawii znowu
powiało chłodem. Nareszcie powiało… Coraz bardziej przypominająca mleczną drogę gwiazdek pop, scena światowego black metalu już nie od wczoraj bynajmniej nie rdzewieje a po prostu
nadgniwa. Nadgniwa i to od wewnątrz
racząc nas coraz
bardziej wyłagodzonymi
produktami, bo na pewno nie płytami
powstałymi na fali
uniesienia, gdy zrodzone na setnej próbie pomysły wyewoluowały
wreszcie w zadowalającym
kierunku by uciułany w
trudzie grosz przeznaczyć
na nieco lepsze studio. A tam, przepełnieni
radością tworzenia członkowie mniej czy bardziej znaczących formacji utrwalali na taśmie czy prędzej w dzisiejszej dobie na twardym
dysku, efekty nieudolnych prób przekazania światu dźwiękowego obrazu swych sennych koszmarów
i spotkań w kręgu maga z niematerialnymi bytami
spoza wymiaru. Ale nie, teraz milionami zero-jedynkowych reguł – bynajmniej nie magicznych, przepływających swobodnie między
cybersferą a mózgiem
potencjalnego użytkownika
sieci, promujące się na przenajróżniejszych portalach społecznościowych (tfu – społeczność!) weekendowe formacje promują swe twarze, niejednokroć obnażają
szczegóły intymne swego
fikcyjnego żywota… Gdzie
podziała się anonimowość kryjąca nierzadko niemały
talent i niebagatelną
muzyczną wyobraźnię? Corpsepaint’s nie były rewią
mody lat dziewięćdziesiątych ani też hołdem dla Kinga Diamonda. Ale cóż, wraz z ich zmyciem z twarzy współstwórców sceny, wraz z promocją każdej niezrównoważonej
osobowości na
mordoskrzynce i innych bliźniaczych
cyberwariactwach, również
i BM doznał swego
rodzaju porażenia
mózgowego i zaczął odsłaniać swe trzewia. Tymczasem pojawiła się w pewnej szwedzkiej piwnicy kolejna komanda, która nie
chcąc mieć nic wspólnego z oficjalną sceną wypuściła w sieć trójutworową (licząc introdukcję)
cyfrową epkę o jakże mi bliskiej nazwie „Endless hate & misanthropy”,
by po stosownym czasie bluzgnąć
siedmiocalową vinylową czteroutworową produkcją bez tytułu. Bo i po cóż więcej? Z okładki
spogląda z mocą uskrzydlony a rogaty i trwa w
medytacji. Pierwsze dźwięki z cyfrowego materiału swym brzmieniem od pierwszego
momentu wręcz emanują duchem starego, jeszcze kryjącego się pod makijażem Immortal. Okiełznany ale pokryty brudem
nienajlepszej produkcji i oschły
w swym brzmieniu, klasyczny black. Hołdujący temu co zawsze ciągnęło ku niej rzesze mizantropów, oferujący rzęsisty, wręcz
szronem pokryty riff skrywający
równo oklepywaną perkusję. Bez żadnych udziwnień,
bo i nie tego tu szukamy. Tylko śnieg
i lód…
Druga produkcja to nadal oparta na
klasycznej formule starej szkoły
drugiej fali bezkompromisowa jazda. Niekoniecznie w ultra szybkich tempach, bo
nie zawsze o to chodzi by ścigać się ze sztormem, jeśli
nie siłą żagla to z mocą wioseł nabierze pędu
ten drakkar… I tu nadal słychać echa mocarnego brzmienia Immortal z
epoki „Battles In the North”. Już
w pierwszym riffie otwierającym
to jakże rewelacyjne
mini wreszcie obcujemy z mięsistym,
wręcz krwistym niczym zewłok pokonanego w boju Berserka! Bez
uciekania się w ultra
szybkie blasty, spokojnie kroczący
po krwisto-śnieżnym pobojowisku Ymir, miażdży wszystko i wchłania…
Uhhhh… te dźwięki to sama ekstaza. Dawno nie obcowałem z tak szczerymi dźwiękami. Stworzonymi bez bólu pierwszych narodzin w miarę zgrabnego pomysłu na utwór niosącego nadzieję na sens dalszej egzystencji nazwanej
już formacji. To już świadomie konstruowana muza ludzi o jasno określonym guście. Bez silenia się na bycie najekstremalniejszym,
najszybszym, najcięższym,
najbardziej „true” – cokolwiek miało
by to w spolaryzowanym do granic absurdu poletku BM oznaczać. Mimo potężnego soundu, nie mogę uciec od mimo wszystko pojawiającego się w tym zbiorowisku dźwięków klimatu. Klimatu potęgi. Potęgi
kroczącej nieustępliwie przed siebie by zdobyć mury białej wieży, a gdy Vallhalla runie… Sam nie wiem, czy to te
wyeksponowane na tle zimnych gitarowych dźwięków linie kroczącego basu, tak namiętnie powielany pomysł od czasu narodzin w ’94 płyty wszechczasów - „De Mysteriis Dom
Sathanas”, czy schowane za całością dźwięku delikatne chóry, tak nieodłącznie kojarzone z epickimi utworami
Bathory w „Tribus” tak powodują
u mnie te uniesienia, czy też
niemalże -Burzumowskie
riff’s w „Untitles” powodują
tę nieodpartą chęć chwycenia za topór i współuczestniczenia w bitwie u progu
nadchodzącego Ragnarok. To
bez znaczenia. Na pewno w zalewie wtórnej muzy, gdy niezrównoważeni „artyści” bardziej zajęci są promowaniem swych twarzy raz skrywanych za pięknymi maskami i strojami a raz
eksponowanymi na łamach
kolorowych pism czy portali internetowych, niż tworzeniem muzy, ta mini jest dla mnie prawdziwym
diamentem. I nie chodzi o to, że
ni cholery z minimalistycznego do granic bookletu (w przypadku vinyla to się zwie chyba jakoś inaczej) nie dowiem się któż się za tymi dźwiękami kryje – bo pewnikiem za czas jakiś to mniej czy bardziej oficjalnym
kanałem wypłynie i możliwe że ujawni persony już dość
znane w tym stadzie kóz, ani że
muza jest odkrywcza, bo niewątpliwie
nie tylko ja słyszę dalekie echa tuzów gatunku sprzed
lat (pewnie że nie tylko
tych o których mowa powyżej)
a i od czasu rock’n’rolla lat 50-tych ubiegłego wieku w muzie nie ma niczego rewolucyjnego a jedynie
przydarzają się ewolucje. Chodzi o to, że jest to szczery wykwit pasji. Pasji
wyrażonej w piętnastu minutach. Bez parcia na sławę i uznanie. Z parciem na stworzenie czegoś co ma sens istnieć. Dla mnie ma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz