Translate

czwartek, 11 września 2014

z cyklu: "stare, kiedyś gdzieś indziej publikowane, ale teraz tego tam już nie ma" 1




Besatt „Tempus Apocalypsis” July 6th, 2012

Daleką drogę przebył Besatt od pierwszych rehów przez rewelacyjne, w pewnych kręgach kultowe wręcz demo, ku kolejnym splitom, epkom i poprzez pełnowymiarowe materiały by po ponad dwóch dekadach służby w legionach Niosącego Światło, znaleźć się w miejscu, którego ukoronowaniem jest w roku dwunastym trzeciego millenium… Czas Apokalipsy.
Bynajmniej nie jest to nieuporządkowana i chaotyczna podróż ku conradowskiemu Jądru Ciemności, tak rewelacyjnie sparafrazowana (ruchomym) obrazem F.F. Coppoli. Ale zaprawdę powiadam wam – jest o podróż ku Ciemności, a nawet zanurzenie się w jej kojących odmętach.
Ostatnie jak na razie wydawnictwo bytomskiego Opętańca pod każdym względem jest perfekcyjne, więc nie znajdziecie tu przypadkowego dźwięku, niepotrzebnego brudu a więc nie ma tu szaleństwa i bezładu symbolizowanego osobą Kurtza ze wspomnianego dzieła. A właściwie z obu, bowiem tak bliski pierwowzorowi choć umieszczony w innych realiach i czasoprzestrzeni Opętany bohater Czasu Apokalipsy również nosił to imię.
Ale jak zwykle popłynąłem. Choć nic w tym złego, bo muzyczna zawartość tego krążka to prawdziwa wojna!!! Taka, jak to przedstawił Coppola. Przynosząca ogień, obracająca otoczenie w zgliszcza. I nie piszę tu o idei wyrażanej w kolejnych tekstach jak i o walce o jej respektowanie (zwłaszcza w naszym jakże konserwatywnym społeczeństwie), którą niosący dumnie czarny sztandar Beldaroh konsekwentnie prowadzi od ponad dwudziestolecia. A teksty, choć są poświęcone w głównej mierze tytułowej wizji niejakiego Jana, którego (oczywiście) zwieńczeniem jest ostateczna bitwa (nie! nie Ragnarok, to nie ta bitwa, ale też kończąca), to są wymagające od czytelnika. Wymagające nieco oczytania, poszukania. Czyli nie dla wszystkich.
Ale i tak, jak to zwykle bywa – muzyka jest najważniejsza. Ci co znają radosną twórczość Opętańca od początku, docenią niezgorzej niż ja, jak potężnym krokiem naprzód jest Tempus Apocalypsis, a przecież już poprzedzający go pełny album był progresem. Co wymaga docenienia, Besatt nadal zachował tożsamość, bo nadal hołduje brutalnej muzyce. Nadal będąc częścią undergroundu pokazał niedowiarkom, że można z przyzwoitym brzmieniem i porządną produkcją przypieprzyć falą dźwiękową odbiorcy między oczy. Tak, by włączając po raz wtóry „play”, szczerze poprosił o więcej. Bo z piwnicy wyleźć należy, bo rozwój jest konieczny, bo kto się nie rozwija to tak naprawdę się cofa.
Te nieomal 38 minut to 9 kompozycji piekielnego wyziewu, raczących nas nade wszystko prędkością. Prędkością i ciężarem. Brutalnym ciężarem z rewelacyjnym brzmieniem, ale to nie dziwota, bo jak sobie poczytacie w booklecie kto siedział za konsolą i w którym studio, to stanie się to oczywiste. Tyle płyt co zostało nagranych pod czułym okiem i uchem jegomości którzy je stworzyli, tyle bandów co niejedną flachę w jego murach tam opróżniły… lata doświadczeń realizatorów i lata doświadczeń kompozytora musiały przynieść taki efekt.
A przecież, mimo rozwoju, który musiał przynieść ze sobą też i swego rodzaju zmianę stylistyki, od razu uważny słuchacz rozpozna że to właśnie Besatt. No, niewątpliwie charakterystyczny już wokal Bela jest znakiem rozpoznawczym, ale mimo wszystko, starym czasom należy oddawać hołd. I nie jest inaczej z moim faworytem, jakim jest umieszczony pod numerem 5 - Wojenne Wici (dobra, wiem, nieco ten tytuł przerobiłem, ale ma to swój urok). Noż cholera jasna, ten tak charakterystycznie dla wcześniejszych wydawnictw brzmiący swą melodią bass, to pulsujące tempo. Tak, to zdecydowanie ukłon dla starych czasów. Idealny kawałek na środek albumu.
Ze smaczków oczywiście wypada wspomnieć o rzadko spotykanych w brutalniejszym nurcie BM eksperymentach z instrumentarium, bo właśnie w moim faworycie usłyszycie trąby! No, może nie trąby zagłady (he, he, lubię ten cytat z ep Plaga) a i tak pewnie z uwagi na dość dyskretne wplecenie w całokształt, wielu nawet nie usłyszało. Aż ciary przechodzą, gdy sobie człek wyobrazi, jak by to na żywca zagrać i dać tym trąbom większe pole do popisu.
Wypada i rzec słowo o żeńskich (no to już częściej spotykane) deklamacjach w królowej Babylon dokonanych ustami pewnej damy, na co dzień sprawującej funkcję wokalistki w pewnej białostockiej formacji. Cudnie! To ona przyobleczona w purpurę siedzi na tronie. A i chóralne zaśpiewy też dość znanego na naszej scenie człowieka również dodają płycie blasku.
Grafika to też ważna rzecz, choć z niewiadomych mi przyczyn kompletnie ignorowana. Że ludziska nie czytają tekstów zdążyłem zauważyć (szkoda, bo wiele tracą), ale też i nie zwracają uwagi na zawartość książeczek załączanych do CD. A ta załączona do T.A. to prawdziwe dzieło sztuki. Też nie wnikajmy w nazwiska twórcy okładki jak i bookletu, podobnie jak i w nazwy kapel, którym wcześniej coś tam majstrowali. To jest do sprawdzenia jak kogoś interesuje. Jedno co wam powiem, to będzie wasz przewodnik podczas przyszłej wizyty w Piekle.
No dobra, tak opowiadać o swych zachwytach mógłbym jeszcze długo. Lecz nie tędy droga. Ta płyta to po prostu szarża byka, co tratuje wszystko na swej drodze. Nie ma zmiłuj, bo i nie miało być. To muzyczny soundtrack pod ostateczną bitwę naszych czasów, po prostu - instrumentarium od czasów zarzewia buntu i pierwszego starcia Lucyfera z Michałem się rozwinęło. Zresztą, nie tylko to. Bo o ile dobry miecz pozostaje zawsze użyteczny, to jednak spodziewajcie się też czołgów, śmigłowców i całego tego ruchomego żelastwa. A wewnątrz kokpitu, sprzęt audio pierwsza klasa, więc czemóż by gnając kilkudziesięciotonowym stalowym demonem, nie zapodać sobie Tempus Apocalypsis? W Czasie Apokalipsy podczas szturmu grali Taniec Valkyrii…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz