Besatt „Tempus Apocalypsis” July 6th, 2012
Daleką drogę
przebył Besatt od
pierwszych rehów przez rewelacyjne, w pewnych kręgach kultowe wręcz
demo, ku kolejnym splitom, epkom i poprzez pełnowymiarowe materiały by po ponad dwóch dekadach służby w legionach Niosącego Światło, znaleźć się w miejscu, którego ukoronowaniem jest w roku dwunastym
trzeciego millenium… Czas Apokalipsy.
Bynajmniej nie jest to nieuporządkowana i chaotyczna podróż ku conradowskiemu Jądru Ciemności, tak rewelacyjnie sparafrazowana (ruchomym)
obrazem F.F. Coppoli. Ale zaprawdę
powiadam wam – jest o podróż
ku Ciemności, a nawet
zanurzenie się w jej kojących odmętach.
Ostatnie jak na razie wydawnictwo
bytomskiego Opętańca pod każdym względem jest perfekcyjne, więc nie znajdziecie tu przypadkowego dźwięku, niepotrzebnego brudu a więc nie ma tu szaleństwa i bezładu symbolizowanego osobą Kurtza ze wspomnianego dzieła. A właściwie
z obu, bowiem tak bliski pierwowzorowi choć umieszczony w innych realiach i czasoprzestrzeni Opętany bohater Czasu Apokalipsy również nosił to imię.
Ale jak zwykle popłynąłem. Choć
nic w tym złego, bo
muzyczna zawartość tego
krążka to prawdziwa
wojna!!! Taka, jak to przedstawił
Coppola. Przynosząca
ogień, obracająca otoczenie w zgliszcza. I nie piszę tu o idei wyrażanej w kolejnych tekstach jak i o walce
o jej respektowanie (zwłaszcza
w naszym jakże
konserwatywnym społeczeństwie), którą niosący dumnie czarny sztandar Beldaroh konsekwentnie
prowadzi od ponad dwudziestolecia. A teksty, choć są
poświęcone w głównej mierze tytułowej wizji niejakiego Jana, którego
(oczywiście) zwieńczeniem jest ostateczna bitwa (nie!
nie Ragnarok, to nie ta bitwa, ale też
kończąca), to są wymagające od czytelnika. Wymagające nieco oczytania, poszukania. Czyli
nie dla wszystkich.
Ale i tak, jak to zwykle bywa –
muzyka jest najważniejsza.
Ci co znają radosną twórczość Opętańca
od początku, docenią niezgorzej niż ja, jak potężnym krokiem naprzód jest Tempus
Apocalypsis, a przecież już poprzedzający go pełny album był progresem. Co wymaga docenienia,
Besatt nadal zachował tożsamość, bo nadal hołduje
brutalnej muzyce. Nadal będąc częścią
undergroundu pokazał
niedowiarkom, że można z przyzwoitym brzmieniem i porządną produkcją
przypieprzyć falą dźwiękową odbiorcy między oczy. Tak, by włączając po raz wtóry „play”, szczerze poprosił o więcej. Bo z piwnicy wyleźć należy,
bo rozwój jest konieczny, bo kto się
nie rozwija to tak naprawdę
się cofa.
Te nieomal 38 minut to 9 kompozycji
piekielnego wyziewu, raczących
nas nade wszystko prędkością. Prędkością i ciężarem.
Brutalnym ciężarem z
rewelacyjnym brzmieniem, ale to nie dziwota, bo jak sobie poczytacie w
booklecie kto siedział
za konsolą i w którym
studio, to stanie się to
oczywiste. Tyle płyt co
zostało nagranych pod
czułym okiem i uchem
jegomości którzy je
stworzyli, tyle bandów co niejedną
flachę w jego murach tam
opróżniły… lata doświadczeń realizatorów i lata doświadczeń kompozytora musiały przynieść taki efekt.
A przecież, mimo rozwoju, który musiał przynieść ze sobą też i swego rodzaju zmianę stylistyki, od razu uważny słuchacz
rozpozna że to właśnie Besatt. No, niewątpliwie charakterystyczny już wokal Bela jest znakiem
rozpoznawczym, ale mimo wszystko, starym czasom należy oddawać hołd. I nie jest inaczej z moim faworytem, jakim jest umieszczony
pod numerem 5 - Wojenne Wici (dobra, wiem, nieco ten tytuł przerobiłem, ale ma to swój urok). Noż cholera jasna, ten tak
charakterystycznie dla wcześniejszych
wydawnictw brzmiący swą melodią bass, to pulsujące tempo. Tak, to zdecydowanie ukłon dla starych czasów. Idealny kawałek na środek albumu.
Ze smaczków oczywiście wypada wspomnieć o rzadko spotykanych w
brutalniejszym nurcie BM eksperymentach z instrumentarium, bo właśnie w moim faworycie usłyszycie trąby!
No, może nie trąby zagłady (he, he, lubię
ten cytat z ep Plaga) a i tak pewnie z uwagi na dość dyskretne wplecenie w całokształt, wielu nawet nie usłyszało.
Aż ciary przechodzą, gdy sobie człek wyobrazi, jak by to na żywca zagrać i dać tym trąbom
większe pole do popisu.
Wypada i rzec słowo o żeńskich
(no to już częściej spotykane) deklamacjach w
królowej Babylon dokonanych ustami pewnej damy, na co dzień sprawującej funkcję wokalistki w pewnej białostockiej formacji. Cudnie! To ona
przyobleczona w purpurę
siedzi na tronie. A i chóralne zaśpiewy
też dość znanego na naszej scenie człowieka również dodają płycie
blasku.
Grafika to też ważna rzecz, choć
z niewiadomych mi przyczyn kompletnie ignorowana. Że ludziska nie czytają tekstów zdążyłem zauważyć (szkoda, bo wiele tracą), ale też i nie zwracają uwagi na zawartość książeczek załączanych
do CD. A ta załączona do
T.A. to prawdziwe dzieło
sztuki. Też nie wnikajmy
w nazwiska twórcy okładki
jak i bookletu, podobnie jak i w nazwy kapel, którym wcześniej coś tam majstrowali. To jest do
sprawdzenia jak kogoś
interesuje. Jedno co wam powiem, to będzie
wasz przewodnik podczas przyszłej
wizyty w Piekle.
No dobra, tak opowiadać o swych zachwytach mógłbym jeszcze długo. Lecz nie tędy droga. Ta płyta to po prostu szarża byka, co tratuje wszystko na swej
drodze. Nie ma zmiłuj,
bo i nie miało być. To muzyczny soundtrack pod
ostateczną bitwę naszych czasów, po prostu - instrumentarium
od czasów zarzewia buntu i pierwszego starcia Lucyfera z Michałem się rozwinęło.
Zresztą, nie tylko to.
Bo o ile dobry miecz pozostaje zawsze użyteczny,
to jednak spodziewajcie się
też czołgów, śmigłowców
i całego tego ruchomego żelastwa. A wewnątrz kokpitu, sprzęt audio pierwsza klasa, więc czemóż by gnając kilkudziesięciotonowym stalowym demonem, nie
zapodać sobie Tempus
Apocalypsis? W Czasie Apokalipsy podczas szturmu grali Taniec Valkyrii…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz