Norweskie płyty początku lat dziewięćdziesiątych od nieomal dwóch dekad są niegasnącym źródłem
inspiracji dla rzeszy mniej czy bardziej doświadczonych w bojach hord. I choćby się każdy
nie wiem jak starał, jeśli nawiązuje do klasycznego, tętniącego złem
i szronem rodem ze skandynawskich czeluści
- brzmienia czarciej polewki, najczęściej
do wielu kamieni milowych gatunku musi nawiązać
tym czy innym motywem. Ale nie każdemu
udaje się nadać temu własnej tożsamości wplatając
w to inteligentnie coś
więcej, bez popadania
zarazem w bezsensowny w niejednym przypadku eklektyzm, graniczący a i częstokroć po prostu stający
się absurdem.
Ale są i tacy, którzy sprostali wyzwaniu. Potrafili stworzyć dźwięki
nadążające za duchem obecnej epoki, nadal
jednak nawiązujące do chlubnego początku [a może rozkwitu] drugiej fali BM i to bez
zaśmiecania płyty syfami komputerem wytworzonymi a
używając ich jedynie w rozsądnej dawce dla uzyskania klimatu. Tego
bardziej soczystego, ale nadal opartego na niespokojnym gitarowym riffie wypływającym z głośników niczym drakkar na skute lodem
przestrzenie…
Ano, Rytuały Własnego [Wewnętrznego]
Wszechświata jest właśnie taką
płytą w sam raz na 2013 cykl słoneczny i mimo wszystko zakorzenioną w 1994. W wielu momentach słyszę niemalże
bezpośrednie nawiązania do wielu Mistrzów gatunku
[nazwy sobie darujmy], ale gdy już
sobie uświadamiam nazwę tej czy innej ikony, od razu dźwięki zaczynają
nabierać własnego charakteru umykając porównaniom. A bo i płyta swój charakter ma i chamskiemu
trendowi kopiowania wszystkiego co sprawdzone nie ulega, pozostawiając to innym, co tak ochoczo kaleczą uszy n-tą wersją coveru niczym nie różniącego
się od pierwowzoru.
Osiem utworów w zaledwie 28 minut.
Rozpoczyna się
instrumentalnym utworem o wszystko mówiącej
nazwie ‘intro’, który wcale nie jest typowym dla płyt owego nurtu zazwyczaj nieudanym
ambientem ale gitarowym preludium. Co ciekawe, początek wybity na bębnach nieodparcie kojarzy się z Silvester Anfang, ale to tylko dosłownie sekundy, by wkroczyć w typową dla gatunku sieczkę z charakterystycznym riffem
przewodnim. Ale nim kawałek
się rozpędzi na dobre, zostaje po prostu
brutalnie sciszony. Ciekawy to zabieg bo przy pierwszym przesłuchaniu nie wiedziałem o co chodzi. No a potem jedziemy
już na całego, oczywiście że w klasycznym brzmieniu i w klasycznym tempie. A i
nazwa [łacińska] zobowiązuje. Zresztą, ten przez wielu z nas ulubiony
zimny riff nieodłącznie
skojarzony może być jedynie ze Szronem. A unosi się nad tym ten dodający mrocznego uroku brzdąkający swe linie bas. Patent już od dwóch dekad inspirujący każdego fana Szronem Skutego Światła Luny autorstwa Mistrzów z Oslo [wiecie kogo i to
doskonale]… Następnie
wkraczamy w kolejny utwór instrumentalny, nawiązujący
poniekąd do samej
grafiki. To co się
dzieje w owym [a właściwiej powinno brzmieć „poza”] Horyzoncie Zdarzeń to idealne operowanie melodią. Melodią odegraną każdym instrumentem. Odegraną, ale niezaplanowaną. To najpewniej jeden ze swobodnie powstałych podczas improwizacji kawałków, który by idealnie wpasować się w koncept, musi przy swym końcu nabrać typowego rozmachu …i nagle się skończyć.
Choć płynnie dzięki temu Wkraczamy z Cieniem Śmierci we Wrota Nadczłowieczeństwa… Tytuły utworów chyba nie są przypadkowe i tworzą spójny koncept opowieści o podróży po orbitach nieznanego przez wrota
Chaosu. Cóż, promos
tekstów nie zawiera, a muza na tyle mnie już przekonała,
że materialny nośnik z książeczką je zawierającą w łapy wpaść
niebawem powinien, wtedy się
przekonam. Nie przypuszczam jednak by tak ambitnej muzyce towarzyszyły jakieś banalne teksty. Zwłaszcza, że gdy swym niepokojącym, upiornym wręcz nastrojem zaczyna zawodzić chór demonów zza owych uchylonych Wrót
Nadczłowieczeństwa a szczelinami w czasoprzestrzeni
dociera jęk Wszechświata zrodzonego w wybuchu u zarania
wszechrzeczy. Coraz bardziej cierpiącego
w Kajdanach Ciemnej Materii. Cierpiącego
bo Rozszerzanego Wiedzą
Pogańskiej Rzeczywistości…
No i fajnie. Dobra to muza. Jak dla
mnie idealna. Więcej nie
bardzo potrzebuję. Takie
płyty jak dla mnie to mogły by być cały czas nagrywane i wydawane. Czas zdecydowanie zatrzymał się dwadzieścia
lat temu i jedynie sporadycznie, gdy czasoprzestrzeń ulega zakrzywieniu a mostami Einsteina-Rosena przeszłe miesza się z obecnym, do otaczającego mnie półmroku wsączają się kolejne dźwięki. A
tymczasem nawet nie muszę tych
rozdarć w
kosmicznej materii szukać. Wystarcza
wcisnąć ‘play’ i
znowu czuję się jak w dziewięćdziesiątym którymś tam, gdy po raz pierwszy do paszczy mego
odtwarzacza dotarły pierwsze komandy
z Norge. No i jak widać zaraza
rozpleniła się na dobre, bo nie tylko tam grają tak jak lubię…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz