Hate Them All „Goat Tormentor”
Koza
nigdy się nie opierdala. Zasadniczo wyspecjalizowała się w
dziedzinie pozowania na wszelakiej maści okładkach hord black metal
i w jego wszelakich hybrydach, no i jako pełnoetatowa twarz ZŁA,
pobiera całkiem pokaźną sumkę. I częstokroć przy okazji sama
jak nie wywija wiosłem to drze paszczę lub opierdala gary z
prędkością zazwyczaj wskazującą na wkurw permanentny, nasilający
się jak wzrastający huragan lub erekcja Rona Jeremy'ego. No cóż,
klasyczne bodanie rogalami jakkolwiek bolesne, (zwłaszcza, jeśli
nie mierzy w nieboskłon a w słuchacza) nie jest już tak medialne
jak kiedyś. Gorzej, że niektóre inicjatywy powołane do życia w
zamian za opiewający na mieszek talarów czek, wymuszają już
często wciśnięcie kosmatej dupy w garnitur i zamaskowanie smrodu
przepoconej sieci lepszymi perfumami, co przekłada się na (podobno
gustowne) pomniejszenie poroża a przynajmniej na odstąpienie od
napierdalania nimi w kierunku jeśli nie nieboskłonu, to już na
pewno w co bardziej wkurwiających lecz opiniotwórczych typów.
Gdyby to były jeszcze garnitury od Hugo Boss'a modele z lat 1933-45,
ale jednak nie. Armani i temu podobni. Bywa i tak.
Tym
'eleganckim' projektom jednakże KOZA tym razem nie patronuje,
albowiem Hate Them All jakoś od dnia powstania, zdegustowany
ówczesnym jak i obecnym stanem sceny, konsekwentnie olewa progres
nieuchronnie kierujący powstające kompozycje ku czystemu brzmieniu,
lepszemu studio i – a jakże – melodyjnym i miłym dla ucha
piosnkom, kosztem konsekwentnego rozpierdolu. No cóż, ale r'n'r nie
jedno ma oblicze, lecz niezmiennie kosmate i rogate w tym przypadku –
bo czarcie. O ile ujawni je spod naciągniętej na twarz kominiarki,
niezmiennie maskującej lico zarówno na koncertowych dechach jako i
na bookletowych fotkach. Ewentualne pozwy o obrazę jakichkolwiek
uczuć muszą zatem trafić w próżnię. I bardzo dobrze, bo nie
tędy droga do paszczy odtwarzacza.
Zgodnie
z nazwą, nienawiść do wszystkich jak najbardziej mile widziana,
głównie jednak słyszana. Black metalowy (podobno) łomot, choć ja
tu raczej słyszę porządną speed-thrashową jatkę zabarwioną
czarciną. Ale to jedynie nazwy o które kłócić się nie warto. A
zatem, siedmioutworowa epka w której program wchodzą ze dwa nagrane
na nowo szlagiery z poprzednich wydawnictw z gościnnymi wokalizami
tu i tam znanych jegomości, na dziś dzień z namacalnych nośników
oferuje jedynie CD, choć jest to idealny materiał na wepchnięcie w
vinylka, ale to przyszłość dopiero pokaże. Całe wydawnictwo to
około 18 minut rockandrolla w ostrym i niepokornym wydaniu o
stylistyce jaką tam sobie przypiszecie, a dla mnie totalna zabawa
kojarząca się najłatwiej z Motorhead, bo ich każdy skuma. Inna
baja, że jest im czasem do tej stylistyki nawet blisko. Ostre sznyty
niepokornie trykających rogali, skrzących iskry na strunach, kiedy
kopytka wioseł już nie ogarniają ze zmęczenia, emitują skoczne i
brudne riffy oraz zalew ognistych pierdunów basiska. No, a jakże,
są i otręby z naciągów otrzaskiwanych garów, które jakoś z
brutalnym traktowaniem nie mogą się pogodzić. Wrzaski są dość
konkretne, można je łatwo śledzić i bez książeczki z tekstem,
bo i narrator stawia na kontakt z odbiorcą, by ten nie do końca
traktował wokal jako kolejny instrument. No i dobrze, bo przekaz
liryczny jest jak najbardziej bezpośredni i wali po mordzie, aby
złudzeń nie było.
Dobra
epka. Takich jak najwięcej, bo i materiał krótki, poniekąd już
znany a przecież czegoś słuchać będzie trzeba z zestawu audio w
czołgu, kiedy przyjdzie opowiedzieć się po którejś ze stron i
napierdalać w pierwszej linii natarcia u stóp Megiddo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz