Translate

niedziela, 24 lutego 2019

WARFIST Grünberger


Wzniósłszy zakutą w blaszaną rękawicę łusek i ogniw pancerną pięść wojny, uśmiechnięty sardonicznie Pan Satyros, skrzesał w blasku wschodzącego Słońca iskrę budzącego grozę spokoju. Wiecznego spokoju. Zrzuciwszy szaty i pancerz, zasiadł wygodnie na stosie czaszek, by sięgając po gąsior lokalnie pędzonego wina, spojrzeć na oplatany rosnącymi wężami płomieni krajobraz Winnego Grodu... Mihu, dzierżąc niepodzielnie w kosmatej łapie swą marszałkowską buławę lidera, od samego poczęcia tego niepokornego tworu, poprzez półtorej dekady poronił kolejne płody muzycznego rozbestwienia, pośród których ostatni bękart, utrzymany w rozhasanym klimacie piwskiem zalanego wujaszka Toma i nieśmiertelnego Sodom - czyli wreszcie trzecia pełna płyta o swojskim tytule „Grünberger”, już właśnie rozrywa macicę niebytu i wylewa się w ilości kilku setek ku jak najbardziej materialnej gardzieli chętnych do defloracji odtwarzaczy CD. Zaprzyjaźniwszy się dość konkretnie z Satyrem, który konsekwentnie jako coroczny vip cyklu imprez winobrania mających miejsce w Grünbergu, również wypełnia swym sprośnym uśmiechem ostatnie okładki kolejnych krążków, zerka z podobnym uśmieszkiem z fotki zdobiącej booklet, zmajstrowanej gdzieś w piwnicznych podziemiach byłych składnic wina, emanując poczuciem świadomości mocy płynącej z każdej nuty wypełniającej nośnik. Klasyczny, brudny i rozpuszczony w niepohamowanej furii thrash metal powrócił z tryumfem już dość dawno temu na sceniczne dechy, co owocuje kolejnymi hordami, spośród których Warfist jak dotąd jest może mniej znany, to chyba jednak tym CD (chuj wie, bo może pojawi się też tasiemiec lub placek?) w odorze przepoconych skór i wytartych pasami amunicyjnymi dżinsów wdrapie się na wyższe, należne miejsce wśród Panteonu dzikusów i koncertowych zadymiarzy. Spoconymi, dość dawno nie mytymi a i do tego przerzedzonymi kłakami napierdalając w podscenicznym amoku lub w domowej zawierusze przerabiającej salonik ze sprzętem HI-FI w drzazgi, należy oddawać należny hołd tej płycie. Oddawać, bo usiedzieć przy niej na dupie jakoś jest trudno. Żywioł, który nie ogranicza się do nawalanki, po prostu mobilizuje układ nerwowy by mięśnie utrzymujące stertę przesiąkniętych alkoholem kości puścić w tan. Melodie spływające z gryfu wiosła, któremu akompaniuje pierdzące, wybijające potężniejsze jebnięcia basisko wespół z umiejętnie dewastowanym zestawem, mimo w chwili obecnej jedynie dwuosobowego składu, sprawiają wrażenie idealnie zsynchronizowanej hordy trzech złoczyńców, co zważywszy na klasykę gatunku – wystarczyć powinno. Jak kiedyś ktoś znaczący dla sceny wspomniał, gdy w zachwycie podczas każdego gigu namiętnie coverował Sodom, Venom czy Motorhead - „trzech skurwysynów w klasycznym składzie na scenie wystarczy”. I tak to jakoś pasuje idealnie do przypadku, bo gdy gitara czyni swoje, rznąc rdzawymi zębiskami riffów narząd słuchu a sekcja rytmiczna nie zasypiając gruch w popiele, nie zabawia się w bycie smutnym podkładem dla cudzych popisów lecz daje własne, sprawnie i kreatywnie kreśląc swe partie. Nieskończone studnie dźwięków emitują w eter miażdżące echo, pośród których nie ma bezsensownych pustych plam ciszy lub zlewających się w niezrozumiałą papkę kakofonii nakładanych bezsensownie na siebie ścieżek namnożonych niczym parzące się na wiosnę kocury. Ten materiał będzie brzmiał na koncercie zawsze idealnie, bo jest do odegrania bez pomocy żadnych pudełek na 220 czy 380 volt, tylko czysty rock and roll. A co ja tam pierdolę, nieczysty jak dupa szatana black thrash metal! No to Grunbergczycy – pijcie z Diabłem to piekielne wino!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz