Translate

sobota, 20 września 2014

z cyklu: "stare, kiedyś gdzieś indziej publikowane, ale teraz tego tam już nie ma" 5



Aries Vehemens


"Decade of Necrosodomy"

 


Po łacinie nazwa chyba by oznaczała rozwścieczonego barana [?], ale nie jestem zbyt mocny z języków martwych, więc głowy nie dam. Internetowy tłumacz rozpoznaje że nazwa pochodzi z języka afrikaans co już kompletnie mnie zbiło z tropu. Muza na szczęście nie. Chłopaki sami określili ją nazwą nekrosodomicznego death metalu a ja się sprzeczać nie będę.
Death metal lubię a zaprezentowany na tym materiale jest taki – jaki w mojej ocenie być winien. A więc, niezależnie od tego czy nazwa poprawnie kojarzyć się powinna z rozsierdzonym rogatym stworzonkiem kopytnym – zaiste mamy do czynienia z dziką napierdalanką bez oglądania się na boki. Dekada Nekrosodomii to hołdujący brutalnemu, soczystemu death metalowi nieomal trójkwadransowy set dwunastu ataków na narząd słuchu. Nie jest to może horda z nurtu mega brutal death [czy już na pewno death-grind] któremu tak namiętnie przewodzą towarzysze z krajów Ameryki Południowej ale nie mało im ulegają. Ulegają to może złe słowo, bo chyba w bezpośrednim starciu na dechach jakiegoś klubu zrobili by wespół równomierną rozwałkę, ale to co ich odróżnia od kolegów z sąsiedniego kontynentu, to jednak ta większa dbałość o szczegóły, tak aby nie wpadać w brud brzmieniowy. Nie to żeby ten syfiasty sound rodem z płyt Blasphemy-podobnych hord był czymś złym, bo im więcej bagna tym lepiej [przynajmniej dla mnie, im więcej wczesnoBeheritowskich płyt tym lepiej]. Ale nie każdy musi grzebać się w tym samym.
Ano, AV postawili na czytelność, co im wyszło tylko na dobre. A przecież za gałami udzielił się niejaki Godek, znany już troszkę tu i ówdzie przy okazji jako muzyk z kilku innych podziemnych hord ale i również jako odpowiedzialny za nagrania [i inne z tym związane elementy] dla kilku black i death załóg. A więc i siłą rzeczy poziom musiał być. I jest. Brzmieniowy i kompozycyjny. Te nie wypadły przypadkiem tytułowemu baranowi spod ogona, co słychać. No, od 2002, po tylu zmianach w składzie postęp musiał być i doprowadzić do stadium z którym obcujemy podczas odsłuchu Nekrosodomii. I to jest w tym też i coś jeszcze, co należało by docenić. Nie obcujemy z kilkunastoma materiałami o których dziś współtwórcy chcieli by zapomnieć a które klepiąc na CD’rach dla kumpli swego czasu opatrując w booklety powielane na okolicznym punkcie kserograficznym szumnie nazywane były płytami [oj, jest takich kapel z falstartem w tym i nie tylko w tym kraju co niemiara]. Po prostu, gdy wszyscy poza Zombie przestali być zainteresowani aby grać pod tym szyldem, nowo przyjęci na pokład po dwuletnim zgraniu się z tymże, dojrzeli wewnętrznie do tego, aby wydać niezależnie ten materiał. I chwała im za to. Bo z jednej strony nie odnajdziemy tutaj niczego odkrywczego. Przy tej ilości chętnych do tworzenia i późniejszego zaistnienia na scenie nie ma na to zbyt wielkich szans. Ale z drugiej strony znajdziemy to, co powinno być na każdym materiale szanującej się hordy, co przekonuje nas by nie wyjebać go ze zniesmaczeniem a wprost przeciwnie, by z ochotą do niego powrócić. Pasja – wiadomo. Bez tego nikt by nie chwycił za instrumenty. Talent – ten się ma albo i nie, potem się go rozwija albo i nie, a jak tak, to czasem mniej, czasem więcej. E-e. Jest poza wspomnianymi elementami tutaj coś jeszcze. Staranność. Poważne podejście do tematu. Starannie wydany materiał z dwupanelowym bookletem i jednostronnym panelem tylnym pudła na krążek. I zawiera on sobie to wszystko to, co kapela uznała że zawierać powinien [niestety nie zawiera tekstów] i opatrzyła to z jednej strony niezbyt obfitą i charakterystyczną dla gatunku grafiką, ale z drugiej strony starannie wykonaną, zawierającą co nieco dla odbiorcy by mógł podumać, o co w tym chodzi. Symbolika, jak wiadomo, wiele ma interpretacji. Tyle w zakresie materialnej prezentacji.
Staranność jest też i wizytówką tej części niematerialnej. Czyli tej najważniejszej. Muzycznej. Nie ma silenia się na coś nieosiągalnego, na coś poza instrumentalnymi możliwościami. Nie ma solosów rodem z twórczości Satrianiego czy Van Halen’a, nie ma słodkich i czystych zaśpiewek. Jest solidne łupanie raz szybciej, raz jeszcze szybciej któremu towarzyszy growlem wyśpiewany przekaz [czasem w dwugłosie z piskliwym kwiczeniem – bentonowski patent ewoluuje od ponad dwóch dekad z powodzeniem i na stałe wszedł w kanony DM]. No i jest to, czego zawsze się czepiam gdy nie ma, tam słychać pracę basisty. Tam słychać prace perkusisty. Jest ładne, soczyste i ciężkie brzmienie. Wprost ociekające. Cóż, szarżujący rogacz tak właśnie by robił – nacierał rozpieprzając po drodze co zawadza. Sukcesywnie bodając rogalami gdzie i kiedy potrzeba.
Już tak kończąc mój przydługi monolog. AV odkryli coś, o czym zapomniały już niektóre tzw. „wielkie nazwy”, że nie ma sensu skupiać się na milionie riffów i kompozycji tysiąca kawałków. AV postawił na doprowadzenie 12 zaproponowanych kawałków do perfekcji kompozycyjnej i brzmieniowej. Jak wieloma godzinami prób i koncertów wypracowali to co osiągnęli – pewnie nawet i oni sami już nie zliczą. I za to szacun i to wielki. Wytrwałą pracą osiągnęli uznanie, na pewno moje. Materiał nie nudzi. Nie słyszę mimo oczywistych skojarzeń z ulubionymi wykonawcami, żadnych powieleń czy zapożyczeń. To jest po prostu Ich Własna Płyta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz