
Po łacinie nazwa chyba by oznaczała rozwścieczonego barana [?], ale nie jestem zbyt mocny z języków martwych, więc głowy nie dam. Internetowy tłumacz rozpoznaje że nazwa pochodzi z języka afrikaans co już kompletnie mnie zbiło z tropu. Muza na szczęście nie. Chłopaki sami określili ją nazwą
nekrosodomicznego death metalu a ja się
sprzeczać nie będę.
Death metal lubię a zaprezentowany na tym materiale
jest taki – jaki w mojej ocenie być
winien. A więc, niezależnie od tego czy nazwa poprawnie
kojarzyć się powinna z rozsierdzonym rogatym
stworzonkiem kopytnym – zaiste mamy do czynienia z dziką napierdalanką bez oglądania się na boki. Dekada Nekrosodomii to hołdujący brutalnemu, soczystemu death metalowi nieomal
trójkwadransowy set dwunastu ataków na narząd słuchu.
Nie jest to może horda z
nurtu mega brutal death [czy już
na pewno death-grind] któremu tak namiętnie
przewodzą towarzysze z
krajów Ameryki Południowej
ale nie mało im ulegają. Ulegają to może złe
słowo, bo chyba w bezpośrednim starciu na dechach jakiegoś klubu zrobili by wespół równomierną rozwałkę,
ale to co ich odróżnia
od kolegów z sąsiedniego
kontynentu, to jednak ta większa
dbałość o szczegóły, tak aby nie wpadać w brud brzmieniowy. Nie to żeby ten syfiasty sound rodem z płyt Blasphemy-podobnych hord był czymś złym,
bo im więcej bagna tym
lepiej [przynajmniej dla mnie, im więcej
wczesnoBeheritowskich płyt
tym lepiej]. Ale nie każdy
musi grzebać się w tym samym.
Ano, AV postawili na czytelność, co im wyszło tylko na dobre. A przecież za gałami udzielił
się niejaki Godek, znany
już troszkę tu i ówdzie przy okazji jako muzyk z
kilku innych podziemnych hord ale i również jako odpowiedzialny za nagrania [i inne z tym związane elementy] dla kilku black i
death załóg. A więc i siłą rzeczy poziom musiał być. I jest. Brzmieniowy i kompozycyjny. Te nie wypadły przypadkiem tytułowemu baranowi spod ogona, co słychać. No, od 2002, po tylu zmianach w składzie postęp musiał być i doprowadzić
do stadium z którym obcujemy podczas odsłuchu
Nekrosodomii. I to jest w tym też
i coś jeszcze, co należało by docenić.
Nie obcujemy z kilkunastoma materiałami
o których dziś współtwórcy chcieli by zapomnieć a które klepiąc na CD’rach dla kumpli swego czasu
opatrując w booklety
powielane na okolicznym punkcie kserograficznym szumnie nazywane były płytami [oj, jest takich kapel z falstartem w tym i nie
tylko w tym kraju co niemiara]. Po prostu, gdy wszyscy poza Zombie przestali być zainteresowani aby grać pod tym szyldem, nowo przyjęci na pokład po dwuletnim zgraniu się z tymże, dojrzeli wewnętrznie
do tego, aby wydać
niezależnie ten materiał. I chwała im za to. Bo z jednej strony nie
odnajdziemy tutaj niczego odkrywczego. Przy tej ilości chętnych do tworzenia i późniejszego zaistnienia na scenie nie ma na to zbyt
wielkich szans. Ale z drugiej strony znajdziemy to, co powinno być na każdym materiale szanującej się
hordy, co przekonuje nas by nie wyjebać
go ze zniesmaczeniem a wprost przeciwnie, by z ochotą do niego powrócić. Pasja – wiadomo. Bez tego nikt by
nie chwycił za instrumenty.
Talent – ten się ma albo
i nie, potem się go
rozwija albo i nie, a jak tak, to czasem mniej, czasem więcej. E-e. Jest poza wspomnianymi
elementami tutaj coś
jeszcze. Staranność.
Poważne podejście do tematu. Starannie wydany
materiał z dwupanelowym
bookletem i jednostronnym panelem tylnym pudła na krążek.
I zawiera on sobie to wszystko to, co kapela uznała że zawierać
powinien [niestety nie zawiera tekstów] i opatrzyła to z jednej strony niezbyt obfitą i charakterystyczną dla gatunku grafiką, ale z drugiej strony starannie
wykonaną, zawierającą co nieco dla odbiorcy by mógł podumać, o co w tym chodzi. Symbolika, jak
wiadomo, wiele ma interpretacji. Tyle w zakresie materialnej prezentacji.
Staranność jest też i wizytówką tej części niematerialnej. Czyli tej najważniejszej. Muzycznej. Nie ma silenia
się na coś nieosiągalnego, na coś poza instrumentalnymi możliwościami. Nie ma solosów rodem z twórczości Satrianiego czy Van Halen’a, nie
ma słodkich i czystych
zaśpiewek. Jest solidne łupanie raz szybciej, raz jeszcze
szybciej któremu towarzyszy growlem wyśpiewany
przekaz [czasem w dwugłosie
z piskliwym kwiczeniem – bentonowski patent ewoluuje od ponad dwóch dekad z
powodzeniem i na stałe
wszedł w kanony DM]. No
i jest to, czego zawsze się
czepiam gdy nie ma, tam słychać pracę basisty. Tam słychać prace perkusisty. Jest ładne, soczyste i ciężkie brzmienie. Wprost ociekające. Cóż, szarżujący rogacz tak właśnie by robił
– nacierał rozpieprzając po drodze co zawadza. Sukcesywnie
bodając rogalami gdzie i
kiedy potrzeba.
Już tak kończąc mój przydługi monolog. AV odkryli coś, o czym zapomniały już niektóre tzw. „wielkie nazwy”, że nie ma sensu skupiać się na milionie riffów i kompozycji tysiąca kawałków. AV postawił na doprowadzenie 12 zaproponowanych
kawałków do perfekcji
kompozycyjnej i brzmieniowej. Jak wieloma godzinami prób i koncertów
wypracowali to co osiągnęli – pewnie nawet i oni sami już nie zliczą. I za to szacun i to wielki. Wytrwałą pracą osiągnęli uznanie, na pewno moje. Materiał nie nudzi. Nie słyszę mimo oczywistych skojarzeń z ulubionymi wykonawcami, żadnych powieleń czy zapożyczeń. To jest po prostu Ich Własna Płyta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz