Translate

niedziela, 20 września 2015

Besatt „Impia Symphonia” ep




Besatt podczas wojaży koncertowych po zakamarkach naszej planety, przypomniał o sobie mini albumem. Niby nowy materiał…, ale jednak nie do końca. Analiza tytułów i dla znającego dorobek Opętańca sprawa staje się jasna. Bel, kiedyś, dawno, dawno temu, za czasów wydania Korzeni Zła, zapowiedział zasadę wydawania epek, dla których zarezerwowany zostanie tylko i wyłącznie język ojczysty. Tak się i stało. Caluśka Zdziczała Symfonia to polskojęzyczny przekaz. To utwory z poprzednich wydawnictw, poddane nowej aranżacji i zaprezentowane w nowym składzie. I to jest strzał jak dla mnie w dziesiątkę. I nieważne jest, że do dokonań bytomskich piewców idei spod czarnego sztandaru Piekieł mam bezkrytyczne podejście i że zachwalam wszystko co wydane zostało z tym logo. Na swój sukces i uznanie wśród, między innymi mojej osoby zapracowali.
Te pięć kawałków już kiedyś usłyszał każdy z posiadaczy dyskografii śląskiej Bestii, ale nowe brzmienie będące konsekwencją nowego studia, nowych muzyków w skłądzie, nieobecnych przy nagrywaniu pierwotnych wersji, ich zupełnie innego podejścia do kompozycji ale i do odgrywania muzy, a zwłaszcza metamorfoza (czy może ewolucja, któż osądzi?) spojrzenia Bela na black metal, czyni te utwory zupełnie świeżymi. Nie sposób pominąć rewelacyjnie ubarwiających te dźwięki efektów specjalnych autorstwa Tarasa, które ubarwiają te pół godziny, czyniąc z niej ociekający miąższem Ciemności kawał symfonii. Niewątpliwie jest to materiał łagodniejszy, czasy dzikiej napierdalanki albo minęły, albo po prostu ta stylistyka tu nie miała mieć miejsca. Przyszłe wydawnictwo rozstrzygnie.
Ale Besatt niewątpliwie kolejny raz zatoczył koło. Pełne, idealne, być może że zaklinające w swej treści nieodłącznie towarzyszący symbol pentagramu. Bardzo w brzmieniu zbliżył się do ostatniego wydawnictwa Det Gamle Besatt, momentami wręcz wkraczając na poletko heavy metalowej, swobodnej podróży, wiedzionej ulotną gitarową melodią, której towarzyszy wrzask Grześka. No ale gdy towarzyszy mu rewelacyjny, chóralny zaśpiew Adriana w drugim w programie ‘Bałwochwalstwie’, nie pozostaje nic, jak tylko odpłynąć. Chwytliwy, wręcz zmuszający do dzikiego ale i zsynchronizowanego headbangingu ‘Krew moich wrogów’ to niesamowita, koncertowa zawierucha. Klimat lat 80’ jest wyczuwalny w każdej nucie. A przecież był to kawałek nagrany pierwotnie jeszcze z udziałem Fulmineusa, który pozostał przy starym (ówczesnym dla tamtego etapu Besatt) brzmieniu, powołując do życia niezrównany Diabolicon. Ale wzbogacony tymi (jasne, że z pudełka na 220V, takie czasy) skrzypkami, nieco zwolniony w porównaniu do oryginału… uhhhh, to jest jazda. Nawet wprowadzający ‘Czas Wilka’ tak nie łomotnął człowiekiem i nie zachęcił do dzikiego tańca św. Wita – epileptyka. ‘Samobójczy rytuał’ to już totalnie spokojne granie, kawałek już po wprowadzeniu w klimat materiału nie robiący aż takiego wrażenia, no… do czasu aż wkracza brzmienie waltorni, tak często pojawiającej się ostatnio w dokonaniach jak nie B to DGB. W booklecie info o waltorni nie znalazłem, więc obstawiam również, że to sprawna robota Tarasa, choć jeśli się mylę, to na dziś dzień tego nie jestem w stanie zweryfikować. A w połowie, gdy zaczyna się płynąca gdzieś w dal solówka i te ukryte w tle pejzaże na klawiszach… Klimat po prostu rośnie z każdą sekundą a człowiek drży z emocji. Wieńczy to małe wydawnictwo ‘Stworzony z Błyskawicy’, utwór również stawiający nade wszystko na klimat. Oparty na powolnych riffach, pluskającej gitarze, i rozwadniających wszystko elektronicznych efektach. Idealnie to wszystko współgra, choć jest ewidentnie nie pasującym do ogólnej wizji Besatt. Fakt faktem, komanda Beldaroha konsekwentnie zmienia na przestrzeni lat swe oblicza. Myślę, że ten mini album jest nie tyle eksperymentem, co po prostu zaprezentowaniem nowej wizji starych, wypróbowanych utworów, świadczącej o otwarciu bram umysłu na inne rozwiązania, na chęć połączenia starego z nowym. Może i załapania pewnego dystansu do samego siebie, bo zagranie któregoś z tych kawałków w obecnej aranżacji na koncercie wraz z innymi, w typowej, znanej z płyt odsłonie, będzie niesamowitym ubarwieniem koncertowego setu, wypełnionego bynajmniej nie tylko oparami z kadzideł, obowiązkowo rozpalanych przez zakapturzone postaci na scenie.
I ja tam nawet mega-cycatą zakonnicę z okładki akceptuję, bo nawet pasuje do konceptu płyty. Zwłaszcza gdy wejrzy się w całość książeczki. Te skrzypki pojawiające się tu i tam, to takie chyba nawiązanie do tej symfonii. Chyba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz