Shem
ha-Mephorash, i tyle w kwestii genezy nazwy. Czytajcie, słowo pisane ma moc
poznawczą. Czytajcie, rozmyślajcie, oceniajcie, wybierajcie. Zdobądźcie wiedzę
i jej klucz otwierający wiele wrót. Lub pozostawcie je zawartymi na wieki.
Czasem lepiej nie zerkać za ich próg… Lecz nastawcie uszu. Rytualne dźwięki
towarzyszące słowu, nie wydobywają się z szamańskiego bębna w skrywanej w
leśnych ostępach szwedzkiego Uppsala. Wygenerowane zostały przez siedem osób,
zarówno współtworzących ową owianą mgłą ciemności formację, jak i gościnnie do
jej zarejestrowania wezwanych. Przez skute lodem fiordy, swymi drakkarami
podążyli za głosem grzmiącym niczym grom kuźni Thora by utrwalić te cztery,
monumentalne, około dziesięciominutowe rytuały. A nie jest to muza składająca
hołd ich wikińskim przodkom, lecz ociekająca okultyzmem i magiją Kliffoth
podróż przez dźwiękowe konary kosmogonicznego drzewa. Jakakolwiek nie była by ta
droga, czy przez czerń i koloryt kosmicznej przestrzeni ku wrotom
międzywymiarów, czy jedynie przez wyobraźnię twórców pism, uznawanych tu i tam
za natchnione myślą bóstw albo wykwitem umysłu szaleńców, jest to coś
wzniosłego. Muzyka otoczona jest aurą, co wyczuwa się od pierwszej,
przepełnionej dźwiękiem nuty. Kapłańskie krzyki wszczynają tę muzyczną zagładę,
wznosząc imiona książąt Piekieł na katafalki, by dać po chwili pierwszeństwo
zagęszczonej mazi riffów i perkusyjnej oraz wokalnej wirtuozerii. Jest to
kolejna fala BM przechodząca przez naszą czasoprzestrzeń, nadająca tym razem
tej formie muzycznej ekspresji zupełnie nowe oblicze. Zagęszczenie dźwięku,
różnorodność form, nie tyle instrumentalnych, bo właściwie poza klasycznym
zestawem oraz olbrzymią ilością efektów płodzonych przez elektroniczny mózg, wypełnia
ową płytę głównie płynnie dawkowana w natężeniu histeria wokaliz – nadają tej
płycie charakteru szamańskiej wizji. Skandynawska scena ponownie odżywa! Staje
się wreszcie ponownie potęgą, skoro kolejne formacje, jako i Mephorash, tworzą ku
radości słuchacza tak mocarne albumy. Skumulowany atak smolistej, przepełnionej
natchnieniem muzyki poraża układ nerwowy i wprowadzając odbiorcę w stan
totalnej ekstazy, niemalże religijnego uniesienia. Nie może być inaczej bo i
obcujemy z formą religijnej doktryny, choć niekoniecznie promującej ogólnie
przyjętą pod tą szerokością geograficzną wartości moralne jako te właściwe, a
już tym bardziej rytuały. Lecz nic to, czyńcie swą wolę, i wedle niej album ten
uwielbcie lub zignorujcie. Jako niegdyś dym wraz z ofiarą całopalną ulatywał ku
nieboskłonom, na upodobanie bóstw tego czy owego panteonu, tako dziś te dźwięki
ulatują, bynajmniej nie z ofiarnych stosów lecz z głośników, raz za razem, ku upodobaniu
ludzkiego odbiorcy. Skomasowana fala black metalowej, kosmicznej substancji
przemierza po raz kolejny pustkę kosmicznej przestrzeni, otwierając coraz
szerzej wrota percepcji. Nie poprzez blasty, nie poprzez dźwiękowy zgrzyt
ostrza gryfu gitary, bo to nie jest kolejne rzeźnicze opętanie, lecz osiągnięty
do perfekcji klimat nocy i otwieranych wrót nieprzeniknionej czerni, tej spoza
dominium światła. Pojawiają się coraz to nowe akty twórcze, wyrażane w różnych
formach przekazu. Niewiele z nich jest jednakże tak nieuchwytnych w słowach,
tak umykających jakiemukolwiek okiełznaniu, jako woda strumienia umykająca
między palcami rozwartej pięści, jak te czterdzieści minut zaklęte w srebrny
krąg i papierową księgę, więzione w efektownym digipacku. Doświadczasz jej, gdy
cię ogarnia, lecz nie pozwala się w żaden sposób schwytać, a ponownie jej
doświadczysz, gdy wciśniesz start na panelu odtwarzacza. Po prostu sztuka
natchniona…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz