Translate

niedziela, 20 września 2015

Mephorash "1557 - Rites of Nullification"




Shem ha-Mephorash, i tyle w kwestii genezy nazwy. Czytajcie, słowo pisane ma moc poznawczą. Czytajcie, rozmyślajcie, oceniajcie, wybierajcie. Zdobądźcie wiedzę i jej klucz otwierający wiele wrót. Lub pozostawcie je zawartymi na wieki. Czasem lepiej nie zerkać za ich próg… Lecz nastawcie uszu. Rytualne dźwięki towarzyszące słowu, nie wydobywają się z szamańskiego bębna w skrywanej w leśnych ostępach szwedzkiego Uppsala. Wygenerowane zostały przez siedem osób, zarówno współtworzących ową owianą mgłą ciemności formację, jak i gościnnie do jej zarejestrowania wezwanych. Przez skute lodem fiordy, swymi drakkarami podążyli za głosem grzmiącym niczym grom kuźni Thora by utrwalić te cztery, monumentalne, około dziesięciominutowe rytuały. A nie jest to muza składająca hołd ich wikińskim przodkom, lecz ociekająca okultyzmem i magiją Kliffoth podróż przez dźwiękowe konary kosmogonicznego drzewa. Jakakolwiek nie była by ta droga, czy przez czerń i koloryt kosmicznej przestrzeni ku wrotom międzywymiarów, czy jedynie przez wyobraźnię twórców pism, uznawanych tu i tam za natchnione myślą bóstw albo wykwitem umysłu szaleńców, jest to coś wzniosłego. Muzyka otoczona jest aurą, co wyczuwa się od pierwszej, przepełnionej dźwiękiem nuty. Kapłańskie krzyki wszczynają tę muzyczną zagładę, wznosząc imiona książąt Piekieł na katafalki, by dać po chwili pierwszeństwo zagęszczonej mazi riffów i perkusyjnej oraz wokalnej wirtuozerii. Jest to kolejna fala BM przechodząca przez naszą czasoprzestrzeń, nadająca tym razem tej formie muzycznej ekspresji zupełnie nowe oblicze. Zagęszczenie dźwięku, różnorodność form, nie tyle instrumentalnych, bo właściwie poza klasycznym zestawem oraz olbrzymią ilością efektów płodzonych przez elektroniczny mózg, wypełnia ową płytę głównie płynnie dawkowana w natężeniu histeria wokaliz – nadają tej płycie charakteru szamańskiej wizji. Skandynawska scena ponownie odżywa! Staje się wreszcie ponownie potęgą, skoro kolejne formacje, jako i Mephorash, tworzą ku radości słuchacza tak mocarne albumy. Skumulowany atak smolistej, przepełnionej natchnieniem muzyki poraża układ nerwowy i wprowadzając odbiorcę w stan totalnej ekstazy, niemalże religijnego uniesienia. Nie może być inaczej bo i obcujemy z formą religijnej doktryny, choć niekoniecznie promującej ogólnie przyjętą pod tą szerokością geograficzną wartości moralne jako te właściwe, a już tym bardziej rytuały. Lecz nic to, czyńcie swą wolę, i wedle niej album ten uwielbcie lub zignorujcie. Jako niegdyś dym wraz z ofiarą całopalną ulatywał ku nieboskłonom, na upodobanie bóstw tego czy owego panteonu, tako dziś te dźwięki ulatują, bynajmniej nie z ofiarnych stosów lecz z głośników, raz za razem, ku upodobaniu ludzkiego odbiorcy. Skomasowana fala black metalowej, kosmicznej substancji przemierza po raz kolejny pustkę kosmicznej przestrzeni, otwierając coraz szerzej wrota percepcji. Nie poprzez blasty, nie poprzez dźwiękowy zgrzyt ostrza gryfu gitary, bo to nie jest kolejne rzeźnicze opętanie, lecz osiągnięty do perfekcji klimat nocy i otwieranych wrót nieprzeniknionej czerni, tej spoza dominium światła. Pojawiają się coraz to nowe akty twórcze, wyrażane w różnych formach przekazu. Niewiele z nich jest jednakże tak nieuchwytnych w słowach, tak umykających jakiemukolwiek okiełznaniu, jako woda strumienia umykająca między palcami rozwartej pięści, jak te czterdzieści minut zaklęte w srebrny krąg i papierową księgę, więzione w efektownym digipacku. Doświadczasz jej, gdy cię ogarnia, lecz nie pozwala się w żaden sposób schwytać, a ponownie jej doświadczysz, gdy wciśniesz start na panelu odtwarzacza. Po prostu sztuka natchniona…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz