W daremności starań, w daremności dążeń,
tak – częstokroć tam właśnie
tkwimy. Ostatecznie pozostanie po nas zaledwie proch i pył, rozwiane wichrami tysiącleci po pustyniach niepamięci. Ale cóż po tym, skoro historia potwierdza, że większość
imperiów obraca się w
niwecz a przynajmniej staje ledwie bladym odbiciem swej pierwotnej chwały po upływie zaledwie trzech pokoleń? Nie w tym jednakże przypadku, bo siła hord zgromadzonych przy Black Lodge
rośnie z wydawnictwa na
wydawnictwo i tytuł
wydaje się być przewrotny. I nie doszukuję się tu jakiegokolwiek wpływu sił
niematerialnych, lecz stale rozwijanego mozolnym wysiłkiem intelektualnym, talentu. Talentu
powiększonego o wpływ wyobraźni, na tyle silnej, by po raz
kolejny, operując klasycznym
dla muzyki nawet typowo rockowej, wspiąć
się o kolejny stopień wyżej na schodach wiodących ku świątyni samospełnienia, by po raz kolejny
zaprezentować płytę doskonałą,
na dany czas idealną. A łatwo mi to ocenić śledząc
rozwój muzyki MGŁY od
udziału w splicie o dość wymownym dla gatunku tytule „Crushing
the Holy Trinity” aż
po ostatni longplay.
Skromny booklet, jak to zawsze w
przypadku wydawnictw MGŁA,
ujawnia jedynie treść
tekstów oraz skład. Żadnej promocji twarzy, nazwisk, nic
ponad mroczną, dominującą czernią,
wymowną w wielu
aspektach okładkę… i to jest to, bo to jest
kwintesencja black metalu, sztuki dla samej idei, nie żadnej pop kultury dla mas. Nie ma
potrzeby zakłócać kontemplacji dźwięków bodźcami
dostarczanymi w nadmiarze dla zmysłów
innych, niźli słuch. Nie ma potrzeby zakłócać wizualizowanych wewnątrz świadomości obrazów, płodzonych przez przebudzone wraz z
zachodem słońca demony, gdy jaśniejszy przebłysk świadomości
zdradza jeden z wielu kluczy do tekstów, zbyt kurczowo dzierżony przez świadomość, deformowany przez wyobraźnię, łamany
przez wiedzę nie każdemu dostępną.
Jak zawsze, bez tytułów, bo wyrażają pewien w miarę
zbieżny przekaz, choć przepełniony językiem metafor i odwołaniami do literatury niewspółczesnej, przez każdego zostanie zapewne odszyfrowany
inaczej. Formuła sześciu kompozycji zamkniętych w nieco ponad 42 minutach
klimatycznego, gitarowego black metalu rodem z najlepszych lat sceny
norweskiej, tak owocnie swego czasu rozsiewającej ziarno zła
na podatnej glebie europejskiej a potem już nie tylko europejskiej sceny. To niewątpliwa kontynuacja wymykającego się oklepanym opisom stylu wyartykułowanego już na rewelacyjnym poprzedniku „With
hearts towards none”. Muza sunąca
strumieniem nagromadzonego niepokoju a mimo to zaklęta w uporczywie opanowującą umysł
melodię, niczym okryta złą sława lutnia szaleństwa
ślepego i skretyniałego boga świata zewnętrznego. Tak, przelewa się jak rzeka lawy, spopielając jakąkolwiek formę
obojętności wobec tego muzycznego tworu, choć przecież paradoksalnie zionie szronem północnych lodowych pustkowi. Stonowane,
monotonne niczym deklamacje zatopionego w swych wizjach mnicha, wokale M, wers
za wersem zanurzają w
poetycki świat prawdy o
człowieku, jego
mizantropicznej wędrówce
przez życie, przez
ciemność przytłaczającej martwymi normami codzienności tyranów. Tyranów moralności narzucających kajdany urojonych prawd. Oto
twarz nihilizmu… lub może
aberracji…
Jeśli wyłoniła się jakakolwiek płyta
pretendująca do miana płyty cyklu nr 2015, to jest nią właśnie
Exercises in Futility. Amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz