Translate

środa, 4 listopada 2015

MGŁA „Exercises in Futility”




W daremności starań, w daremności dążeń, tak – częstokroć tam właśnie tkwimy. Ostatecznie pozostanie po nas zaledwie proch i pył, rozwiane wichrami tysiącleci po pustyniach niepamięci. Ale cóż po tym, skoro historia potwierdza, że większość imperiów obraca się w niwecz a przynajmniej staje ledwie bladym odbiciem swej pierwotnej chwały po upływie zaledwie trzech pokoleń? Nie w tym jednakże przypadku, bo siła hord zgromadzonych przy Black Lodge rośnie z wydawnictwa na wydawnictwo i tytuł wydaje się być przewrotny. I nie doszukuję się tu jakiegokolwiek wpływu sił niematerialnych, lecz stale rozwijanego mozolnym wysiłkiem intelektualnym, talentu. Talentu powiększonego o wpływ wyobraźni, na tyle silnej, by po raz kolejny, operując klasycznym dla muzyki nawet typowo rockowej, wspiąć się o kolejny stopień wyżej na schodach wiodących ku świątyni samospełnienia, by po raz kolejny zaprezentować płytę doskonałą, na dany czas idealną. A łatwo mi to ocenić śledząc rozwój muzyki MGŁY od udziału w splicie o dość wymownym dla gatunku tytule „Crushing the Holy Trinity” aż po ostatni longplay.
Skromny booklet, jak to zawsze w przypadku wydawnictw MGŁA, ujawnia jedynie treść tekstów oraz skład. Żadnej promocji twarzy, nazwisk, nic ponad mroczną, dominującą czernią, wymowną w wielu aspektach okładkę… i to jest to, bo to jest kwintesencja black metalu, sztuki dla samej idei, nie żadnej pop kultury dla mas. Nie ma potrzeby zakłócać kontemplacji dźwięków bodźcami dostarczanymi w nadmiarze dla zmysłów innych, niźli słuch. Nie ma potrzeby zakłócać wizualizowanych wewnątrz świadomości obrazów, płodzonych przez przebudzone wraz z zachodem słońca demony, gdy jaśniejszy przebłysk świadomości zdradza jeden z wielu kluczy do tekstów, zbyt kurczowo dzierżony przez świadomość, deformowany przez wyobraźnię, łamany przez wiedzę nie każdemu dostępną.
Jak zawsze, bez tytułów, bo wyrażają pewien w miarę zbieżny przekaz, choć przepełniony językiem metafor i odwołaniami do literatury niewspółczesnej, przez każdego zostanie zapewne odszyfrowany inaczej. Formuła sześciu kompozycji zamkniętych w nieco ponad 42 minutach klimatycznego, gitarowego black metalu rodem z najlepszych lat sceny norweskiej, tak owocnie swego czasu rozsiewającej ziarno zła na podatnej glebie europejskiej a potem już nie tylko europejskiej sceny. To niewątpliwa kontynuacja wymykającego się oklepanym opisom stylu wyartykułowanego już na rewelacyjnym poprzedniku „With hearts towards none”. Muza sunąca strumieniem nagromadzonego niepokoju a mimo to zaklęta w uporczywie opanowującą umysł melodię, niczym okryta złą sława lutnia szaleństwa ślepego i skretyniałego boga świata zewnętrznego. Tak, przelewa się jak rzeka lawy, spopielając jakąkolwiek formę obojętności wobec tego muzycznego tworu, choć przecież paradoksalnie zionie szronem północnych lodowych pustkowi. Stonowane, monotonne niczym deklamacje zatopionego w swych wizjach mnicha, wokale M, wers za wersem zanurzają w poetycki świat prawdy o człowieku, jego mizantropicznej wędrówce przez życie, przez ciemność przytłaczającej martwymi normami codzienności tyranów. Tyranów moralności narzucających kajdany urojonych prawd. Oto twarz nihilizmu… lub może aberracji…
Jeśli wyłoniła się jakakolwiek płyta pretendująca do miana płyty cyklu nr 2015, to jest nią właśnie Exercises in Futility. Amen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz