Translate

poniedziałek, 14 marca 2016

DAKHMA „Astiwihad-Zohr„



O wieżo milcząca, przemów głosem odeszłych w przepastne czeluście grobowych jam. Nieumarli zanućcie żałobną pieśń, pochwalny poemat królestwa rozkładu. Oto Dakhma powraca z wieszczącym nadejście pomoru mini na kultowym nośniku kasety magnetofonowej. O ile nowocześniejsze formaty miażdżą jakiekolwiek zalążki dobra w umysłach ludzkiego rodzaju już od grudnia, tak oto nadchodzi ten moment ostatecznego zniszczenia w postaci trzeciego rodzaju materialnego nośnika, spopielającego świat dzięki przekleństwu Bogów Wojny. Niespełna półgodzinna festa ku czci zoroasteryjskich rytuałów przejścia bez powrotu do wymiaru życia to cztery potężne ochłapy cuchnącej Piekłem zgnilizny, emanującej ciemną materią konstytuującą panowanie odwiecznego zła...
Uczta ku czci najświętszego Płomienia to ognisty, smołą ociekający, ponury death metal z najmrocznieszych zakątków siedliska zła. Sześciominutowy bicz chłosta jątrząc rany z perwersyjną powolnością, sycąc miażdżącymi i oschłymi riffami, wypływającymi wprost z Wiecznego Płomienia z furią fali wrzącej lawy. Bez zbędnych ozdobników, prze niczym walec, czasem rozszarpując ropiejące oparzeliny wariacką solówką, mającą za zadanie chyba już tylko zaognić źródło choroby przechodząc w drugi, wieszczący już tylko przebudzenie nie mniej zrównoważonej osobowości, utwór. Procesja – karma z czaszek, opętane intro dość prędko przemija, i w zwolnionym, chorym tempie uwalnia kolejnego demona, który nawet na chwile nie chce opuścić ciała zniewolonej istoty. Dochodzący z samego dna świadomości wokal, bulgocący wespół z zwęglonym brzmieniem gitar, na przemian niszczy uderzeniami dźwiękowych ciosów młota, to gna w szaleństwie ku przepełnionemu krwistym ogniem horyzontowi na skraju wodospadu wrzącego bazaltu. Już nawet histeryczny solos nie napawa optymizmem, gdy charcząc podrzynanym gardłem, wokalista przy akompaniamencie rytualnego bębna i świątynnych werbli ponawia swe wersety przekleństwa. Spirit, duch upadły. Powolny opad z wyżyn, nieubłagany niczym upływ czasu, zamknięty w nigdy nieopróżnionej klepsydrze wieczności. Międzywymiarowe ziarna pustyni rzucone w wielkim wybuchu przepływają, zasilając trzewia wszechświata, sączą w jego świadomość nieskończony mrok... Dziewięciominutowa orgia dźwięków przepełzających od ślimaczych zwolnień ku rozpędzonym, niepokojąco wślizgującym się w podświadomość potokom szaleństwa. Pełne instrumentarium tworzące atmosferę ceremonii pogrzebowej przeistaczającej się w ucztę ghouli uzupełniane odgłosami potępieńców a może jedynie skazanych na szaleństwo. Ciało me ołtarzem, niechaj będzie. Czwarty, bestialski wykwit furii i frustracji, splecionych w wężowym uścisku w jedno trwałe perwersyjne zło. Nawała dźwiękowej zagłady w ostatnie cztery minuty dopełnia dzieła zniszczenia nie pozostawiając wątpliwości, że dłuższy materiał spowoduje jedynie utratę poczytalności i popchnie ku zbrodni. Upajającej w swej krwistej widowiskowości, sycącej perwersyjnym poczuciem dominacji.

Choroba zwana death/black metalem zatacza od lat coraz szersze kręgi, szczerniałym owocem czego są wydawnictwa utrzymane w tym osobliwym klimacie zżeranego gangreną kikuta posttraumatycznej amputacji, gdzie nie ma miejsca na wymuskane w studiu ekwilibrystyki gryfu czy popisy zestawu perkusyjnego a przewodzi klimat nienasyconego zła i grozy, wydobywający się z każdej, zdeprawowanej nuty. I właśnie w tym jest klucz, bo nawet tak krótkie wydawnictwo jak Astiwihad-Zohr przepełnia ekscytacją. A może opętaniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz