O
wieżo milcząca, przemów głosem odeszłych w przepastne czeluście
grobowych jam. Nieumarli zanućcie żałobną pieśń, pochwalny
poemat królestwa rozkładu. Oto Dakhma powraca z wieszczącym
nadejście pomoru mini na kultowym nośniku kasety magnetofonowej. O
ile nowocześniejsze formaty miażdżą jakiekolwiek zalążki dobra w
umysłach ludzkiego rodzaju już od grudnia, tak oto nadchodzi ten
moment ostatecznego zniszczenia w postaci trzeciego rodzaju
materialnego nośnika, spopielającego świat dzięki przekleństwu
Bogów Wojny. Niespełna półgodzinna festa ku czci zoroasteryjskich
rytuałów przejścia bez powrotu do wymiaru życia to cztery potężne
ochłapy cuchnącej Piekłem zgnilizny, emanującej ciemną materią
konstytuującą panowanie odwiecznego zła...
Uczta ku czci najświętszego Płomienia to ognisty, smołą
ociekający, ponury death metal z najmrocznieszych zakątków
siedliska zła. Sześciominutowy bicz chłosta jątrząc rany z
perwersyjną powolnością, sycąc miażdżącymi i oschłymi
riffami, wypływającymi wprost z Wiecznego Płomienia z furią fali
wrzącej lawy. Bez zbędnych ozdobników, prze niczym walec, czasem
rozszarpując ropiejące oparzeliny wariacką solówką, mającą za
zadanie chyba już tylko zaognić źródło choroby przechodząc w
drugi, wieszczący już tylko przebudzenie nie mniej zrównoważonej
osobowości, utwór. Procesja – karma z czaszek, opętane intro
dość prędko przemija, i w zwolnionym, chorym tempie uwalnia
kolejnego demona, który nawet na chwile nie chce opuścić ciała
zniewolonej istoty. Dochodzący z samego dna świadomości wokal,
bulgocący wespół z zwęglonym brzmieniem gitar, na przemian
niszczy uderzeniami dźwiękowych ciosów młota, to gna w
szaleństwie ku przepełnionemu krwistym ogniem horyzontowi na skraju
wodospadu wrzącego bazaltu. Już nawet histeryczny solos nie napawa
optymizmem, gdy charcząc podrzynanym gardłem, wokalista przy
akompaniamencie rytualnego bębna i świątynnych werbli ponawia swe
wersety przekleństwa. Spirit, duch upadły. Powolny opad z wyżyn,
nieubłagany niczym upływ czasu, zamknięty w nigdy nieopróżnionej
klepsydrze wieczności. Międzywymiarowe ziarna pustyni rzucone w
wielkim wybuchu przepływają, zasilając trzewia wszechświata,
sączą w jego świadomość nieskończony mrok... Dziewięciominutowa
orgia dźwięków przepełzających od ślimaczych zwolnień ku
rozpędzonym, niepokojąco wślizgującym się w podświadomość
potokom szaleństwa. Pełne instrumentarium tworzące atmosferę
ceremonii pogrzebowej przeistaczającej się w ucztę ghouli
uzupełniane odgłosami potępieńców a może jedynie skazanych na
szaleństwo. Ciało me ołtarzem, niechaj będzie. Czwarty,
bestialski wykwit furii i frustracji, splecionych w wężowym uścisku
w jedno trwałe perwersyjne zło. Nawała dźwiękowej zagłady w
ostatnie cztery minuty dopełnia dzieła zniszczenia nie
pozostawiając wątpliwości, że dłuższy materiał spowoduje
jedynie utratę poczytalności i popchnie ku zbrodni. Upajającej w
swej krwistej widowiskowości, sycącej perwersyjnym poczuciem
dominacji.
Choroba
zwana death/black metalem zatacza od lat coraz szersze kręgi,
szczerniałym owocem czego są wydawnictwa utrzymane w tym osobliwym
klimacie zżeranego gangreną kikuta posttraumatycznej amputacji,
gdzie nie ma miejsca na wymuskane w studiu ekwilibrystyki gryfu czy
popisy zestawu perkusyjnego a przewodzi klimat nienasyconego zła i
grozy, wydobywający się z każdej, zdeprawowanej nuty. I właśnie
w tym jest klucz, bo nawet tak krótkie wydawnictwo jak
Astiwihad-Zohr
przepełnia ekscytacją. A może opętaniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz