Torunium
to nie Niodrosia, lecz i jedno i drugie starą zabudową
przepełnione, a i to pierwsze wyłoniło ze swych trzewi materiał,
który z powodzeniem mógłby powstać w norweskim zagłębiu
czarnych samorodków black metalu. Occultum to twór przemianowany z
dość doświadczonego na wojennym polu, martwego dziś już płodu o
nazwie Amarok. Occultum powstały na jego zgliszczach i jako Fenix z
popiołów rozpościerający błony nietoperzych skrzydeł,
przesłania światło, by otulić świat jakże kojącą w wiecznym
spoczynku - tkaniną mroku. Siedem hymnów, z których pierwszy –
End of the light, wprowadza od razu w stan upojenia. Specyficzne,
skandynawskie riffy, powoli a jakże owocnie wwiercają się w
świadomość, rozsiewając ziarno odwiecznego zła. Powolne,
flegmatyczne, a zarazem plugawe i miotające złem riffy, umocnione
bijącym niczym cmentarny dzwon basem, nieodzownie kojarzące się z
daleką północą. Po minucie przechodzą w miażdżące tornado z
samego jądra chaosu, wieszcząc pełne melodii, zawodzące
melancholią, szwedzkie łupnięcie. Zdzierany, psychopatyczny wrzask
ku chwale Rogatego, nieodzownie towarzyszy tym bluzgom, przechodząc
w Wieki Ciemne. Łaciński tytuł nie antycypuje spokoju i ładu, bo
nie o to chodzi przy wkładaniu dysku w paszczę odtwarzacza.
Kontynuacja w średnio-szybkich partiach arii bluźnierstwa jedynie
rozochoca. Skostniałe, szaleńcze, szwedzką polewką kraszone
ekwilibrystyki gryfu gromią tak słodko, a wokalne szaleństwa w
dwugłosie histeryków bluzgających na wszystkie świętości i
nieświętości planety przyzywają drakkary-widma. Norweskie riffy,
coraz śmielej rozłupują toporem i zapraszają ku trzeciej odsłonie
– Satan's Era. Kawałek ekspresyjny, zachęcający do zbiorowego
szaleństwa na deskach sceny, jako i u jej stóp. Czy to podczas
nimbem tajemnicy otoczonego gigu czy podczas rehu, nieważne to.
Misterium nabiera rozpędu zwłaszcza w połowie utworu, gdy
nawiedzeni kapłani owego mrocznego kultu, swymi zaśpiewami wzywają
z rozszczelnienia czasoprzestrzeni wdzierające się świetlane
istoty. Nieco attillowski pomruk z ery DMDS wespół z typowymi,
mayhemowskimi riffami, przechodzący we wrzask chwalący
Nieprzyjaciela, doprowadza przepełnioną alkoholem krew do wrzenia.
Bifrost między Skandynawskimi fiordami z miastem spod Wisły i
Drwęcy został otwarty! Hymn upadłego świata – drżyj
(nie)wierny ludu miasta rozgłośni. Koniec jest nieunikniony.
Chwalmy go na blackmetalową nutę. Bez zbędnych ornamentów, z
rozwianym na wietrze włosiem, pędź, niczym wiedźma na sabbat. W
uniesieniu, gdy blast pogania blast a dzika sekcja poniewiera swe
instrumentarium. To właśnie jest Kwintesencja Czerni. Kwintesencja
black metalu. Po co ta wszechobecna nowoczesność, niszcząca ten
gatunek, skrystalizowany niczym kęs rudy przekutej w ostrze w ogniu
norweskich świątyń lat 90. Oto obcowanie z najczystszym, w lasach
północy kontynentu zrodzonym gatunkiem w jego najczystszej postaci.
Skażony nieco deathmetalową mocą, jedynie nabiera bluźnierczej
mocy Blasphemy. Ale właśnie to, właśnie ten klasyczny,
necro-sound, ten śnieżno-szronisty dźwięk niepokojących riffów,
spotęgowanych nisko strojonym basem, te szaleństwo przechodzące w
stonowane tempa, gdy histeria wokaliz przechodzi w zawodzenie
demonów! Oto dźwięki żywcem wyrwane z epoki lat 90 upadłego w
niebyt wieku. Wstręt – odsłona szósta. Kontynuująca dźwiękowej
zagłady dla koneserów, dla których czas zatrzymał się 20 lat
temu, a i klepsydra nie ma zamiaru uwolnić ziaren pustyni. Takoż i
wieńczacy - Gehinnom
Gate, oto najlepsze co możliwe a zarazem klasyczne. Miliony
kombinacji znanych dźwięków, znane inspiracje. Pełnymi garśćmi
czerpane z najdonośniejszych dokonań, wyemitowane w pustkę
kosmicznej czerni, gdzie wieczna zmarzlina, gdzie zgrzyt zębów
milionów potępieńców. Occultum!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz