Praesepe – nieszczęsna ty gwiazdo, ślepców patronko... Sylena czy Dyonisosa wierzchowcem osioł będąc, na boje srogie przeciw Tytanom powiódł. Tako starożytność owa nazwę postrzegała, a co kryje za sobą czworo muzyków ukrytych za nazwą, spoziera na nas spoza kosmicznej czerni. Astralny nimb, nieboskłonu kres, gdzie w kosmicznej czerni sztyletem światła kęs wyrwany został, iglicę beznadziei na nim krusząc... aaaa, tak – oto kolejna kosmiczna odyseja wiodąca ku nieodkrytemu. Piąta pełnometrażowa odsłona (nie licząc dem) nadeszła i z wizgiem napędu antygrawitacyjnego wpełzła w tryby odtwarzacza, gdzie lizana mieczem świetlnym, emituje w kromlechy dźwiękowe pięć kolejnych odsłon kosmicznego death metalu.
Odsłona pierwsza - „Rzeki niebiesko-krwawe”, ponad dziesięciominutowy, klimatyczny utwór odwołujący się do pulsujących melodii metalowych gitar rodem ze skandynawskich fiordów i klasycznych brzmień gitary akustycznej, wyrwanych chwilami z melancholijnych partii epickich płyt legendarnego Bathory. Złudne to może okazać się dla oczekujących tribute bandu dla twórczości Quorthona, choć niewątpliwie po jego płyty, ci czterej wymienieni w booklecie muzycy sięgali i pewnie nadal sięgają. Miażdżące swoją monumentalnością riffy przewalają się przez kolejne minuty pieśni niosącej wizję... Wizja snu o potędze, wizja snu o upadku i handlujący snami nienazwany on, rozbrzmiewa od pierwszego taktu, wwiercając się w świadomość. Muza ulatuje, nieuchwytna stapia się z nocnym aksamitem, prze naprzód lecz nie ku konkretnemu kierunkowi, nie bazuje na aksjomatach gatunku, wypełza spoza ich zaciśniętych palczastych granic. Wrzaskliwy, stricte blackowy wokal idealnie kreśli ostrym i metaforycznym słowem opowieść wraz z płynącymi zmiennymi w tempie riffami. Przecina to nie raz i nie trzy klasyczną gitarą zdobiony chór walkyrii, by muza mogła popaść w nieutuloną żałość by po chwili poddać się wypływającej z mglistych kłębów solówce, spinającej żelazną klamrą w całość zgromadzone instrumentarium.
Odsłona druga - „Universe 25” to rozliczenie z ludzką potrzebą oddania się stygmatyzacji i bezwolnego podążania za przypisanymi im stereotypami. Nieistotne, ku jakiemu celowi dążył, gdy zawisł na jesionie sam Odin bo nie dokonało się nic, a ofiara dla zgromadzonego ludu do dziś nie zrozumiana. Wyciągają w niezrozumieniu ramiona ku rozbłyskującemu nadzieją świtowi, strachliwi by zadać pytanie – po co? Kolejny, dziewięcio i pół minutowy olbrzym, kojarzący się z burzumowskim monstrualizmem epiki Filozofem, po prostu ocieka black metalową aurą. Podobny, duszny klimat, niczym w 'Jesu død' opływa monstrualnie ciążącymi w dół, amorficznymi dźwiękami bezkresnych, lodowych przestrzeni kosmicznej otchłani. Przecinają to smoliste, doom metalowe uderzenia strun, krzeszące skry na kowadle Thora, by mógł zabrzmieć odpowiednio intonowany głos ku zgromadzonym u stóp jesionu...
Odsłona trzecia - „Somewhere”, to najkrótsza na tej płycie, niemalże miniaturowa, liryczna podróż ku odmętom oceanu głębi dusz, ku nocy kruszącej dar ziszczenia marzeń w sennej ułudzie. Spokojny, niemalże balladowo utrzymany, choć okraszony ostrym, gromem brzmienia elektryczności utwór. Przecina się w nim bathoryowska epickość i emanująca melodią, szwedzka potęga death metalu lat dziewięćdziesiątych. Powolne perkusyjne pochody przechodzą w galop Slepnira, by ponownie zwolnić, dając przedpole dzikiej furii eksplodującej w ekspresyjnych, emitujących strumieniami emocje wokaliz oraz potęgę przesterowanego basu, buzującego wespół z nisko nastrojoną gitarą. Lecz to nic, bo oto czas na perłę tego materiału i jego...
Odsłona czwarta - „Dźwięki absurdu”. Moja ukochana stylistyka, uderzająca w dzwon poruszony dwie i pół dekady temu przez niedościgniony w swej perfekcji Hypocrisy. Oto utwór będący zarazem hołdem dla ekipy Petera Tägtgrena a zarazem emanacją własnego stylu, wytworzonego przez Praesepe przez dwie dekady istnienia. Rewelacyjny tekst, jako i poprzedzające, lecz ten, po prostu druzgocąco dosłowny, nawet dla nie potrafiących błądzić w swych domysłach w oceanie cudzych metafor. Dźwięczące w uszach absurdy wtłoczonych, niekwestionowalnych prawd... Płynna muza oparta na melodii i potężnym, schowanym w tle uderzeniu gitary oraz sprawnej sekcji, idealnie współgrającej z całym instrumentarium i histeryzującym wokalistą. „Nie ukoją ostatnich twych myśli majaki. … I tylko bez ciała żyć będziesz. Na dziwnych dźwiękach absurdu balansował będziesz”. Jakżesz moc kryjące to słowa, ubrane w potężnie kroczącą muzę, poprzez lata świetle, emisji w nieskończoność kosmosu...
Odsłona ostatnia, to zarazem odsłona pierwsza. Tyle że zaprezentowana w akustycznej, wręcz 'aksamitnej' wersji, z szeptanym, niczym kołysanka wokalem. Po co?
Mimo ostatniego niedostatku, tak czy inaczej stanowiącego o niesamowitym klimacie tego wydawnictwa, płyta po prostu magiczna. Zwłaszcza, gdy weźmie się w ręce efektownie wykonany booklet, gdzie dominuje czerń, misternie został wyartykułowany każdy tekst, w co wplecione zostały pewne symbole, których zbyt wiele po prostu być nie powinno i nie jest. Płytka uderzająca odbiorcę w każdym jej wymiarze: muzycznym, tekstowym, graficznym. Jedna z najlepszych płyt metalowych roku 2015! Metalu, dość płynnie odbiegającego od sztywnych ram gatunku. Rewelacja!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz