Emitowane z
kasetowego cromlecha dźwięki, rozpływają się po przestrzeni
kosmicznej pustoty by w dziewiętnastej minucie skrzepnąć i uwięzić
strumienie przemierzającego wszechświat anty-blasku, czerpiącego
swe źródła w najmroźniejszych czeluściach Obłoku Oorta.
Piekielna czeluść wypełniona parzącym mrozem wypluła ponownie
chmurę jadowitej anty-materii...
Czteropanelowy,
harmonijkowy, czernią spływający booklet uwalnia taśmę z okowów
plastikowego nośnika, a która z każdym naciśnięciem przyciska
odtwarzania wyrzyguje w oczy prawomyślnych istot światłości
cztery bezkompromisowe splunięcia. Zdychajcie! Oto pieśni waszej
zagłady! Splunięcie pierwsze rozpoczyna krótka, wpleciona we
właściwą treść introdukcja, potęgującą jedynie atmosferę
grozy, wylewającą się nieprzerweanym strumieniem z ogarniętej
wieczną nocną kosmicznej sfery. Fortepianowy motyw poprzedzając
echo Wielkiego Wybuchu przemienia się w sekundzie eksplozji w
bezpardonowo miażdżący wszelakie materialne przejawy życia,
pancerny cios. Miażdżący żywą tkankę, pięciominutowy utwór,
to niczym rozpędzony na przodku, górniczy kret, stalową szczęką
wgyzający się w jestestwo węglowej macicy, w szczerniałą krew
tysiącleci minionych. Z każdym mechanicznym obrotem, sypiąc
kruszoną materią, krwawiącą przemienionym w pył pierwiastkiem,
zadaje ból. Bo takoż ma zadane, by okaleczyć. Słowo drugie –
Pendulum. Zwolniwszy ten pochód ku otchłani, jako owo wahadełko
zatacza w przestrzeni swe koła, zawężając pole obrotu i wpadłwszy
we właściwą dla prezentowanego gatunku czestotliwość, ponownie
kruszy młotem potężnych acz suchych riffów, niszczących z
impetem dźwiękową przestrzeń. Te, ulegając grawitacji niczym
kule wachadeł, przeszywają przestrzeń, rozwarstwiając jej
temporalne osadzenie w materii. Trójca skrytych za kotarą
anoniomowości chilijczyków dokonuje totalnej annihilacji, bez
cienia skruchy wkracza w trzecią odsłonę tego seansu hipnozy
sącząc tytułowe pobożne wersy. Ultraszybkie i bestialskie sznyty
skreślają krwawą wybroczyną przebieg seansu na pergaminie,
wieńcząc w czwartej odsłonie i przeobrażając go w
post-hipnotyczne pobudzenie katatoniczne. Pozornie bezcelowa
aktywność ruchowa, pozornie niespowodowana żadnym czynnikiem
zewnętrznym, wywołana klasycznie rzężącym dźwiękiem
dobywającym się z katakumb ludzkiego umysłu opętanego
meskalicznym snem, wiedzie ku kolejnemu seansowi.
Wraaghhh...
to jedynie niewiele ponad kwadransowa uciecha, najpewniej wieszcząca
pełnowymiarowy debiut, a jakże obiecująca w doznania. Zło wyziera
z wionącej mrozem czerni i kiwa palcem, jakże zachęcająco.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz