Translate

niedziela, 19 czerwca 2016

Invocation „Seance Part. I”

Emitowane z kasetowego cromlecha dźwięki, rozpływają się po przestrzeni kosmicznej pustoty by w dziewiętnastej minucie skrzepnąć i uwięzić strumienie przemierzającego wszechświat anty-blasku, czerpiącego swe źródła w najmroźniejszych czeluściach Obłoku Oorta. Piekielna czeluść wypełniona parzącym mrozem wypluła ponownie chmurę jadowitej anty-materii...
Czteropanelowy, harmonijkowy, czernią spływający booklet uwalnia taśmę z okowów plastikowego nośnika, a która z każdym naciśnięciem przyciska odtwarzania wyrzyguje w oczy prawomyślnych istot światłości cztery bezkompromisowe splunięcia. Zdychajcie! Oto pieśni waszej zagłady! Splunięcie pierwsze rozpoczyna krótka, wpleciona we właściwą treść introdukcja, potęgującą jedynie atmosferę grozy, wylewającą się nieprzerweanym strumieniem z ogarniętej wieczną nocną kosmicznej sfery. Fortepianowy motyw poprzedzając echo Wielkiego Wybuchu przemienia się w sekundzie eksplozji w bezpardonowo miażdżący wszelakie materialne przejawy życia, pancerny cios. Miażdżący żywą tkankę, pięciominutowy utwór, to niczym rozpędzony na przodku, górniczy kret, stalową szczęką wgyzający się w jestestwo węglowej macicy, w szczerniałą krew tysiącleci minionych. Z każdym mechanicznym obrotem, sypiąc kruszoną materią, krwawiącą przemienionym w pył pierwiastkiem, zadaje ból. Bo takoż ma zadane, by okaleczyć. Słowo drugie – Pendulum. Zwolniwszy ten pochód ku otchłani, jako owo wahadełko zatacza w przestrzeni swe koła, zawężając pole obrotu i wpadłwszy we właściwą dla prezentowanego gatunku czestotliwość, ponownie kruszy młotem potężnych acz suchych riffów, niszczących z impetem dźwiękową przestrzeń. Te, ulegając grawitacji niczym kule wachadeł, przeszywają przestrzeń, rozwarstwiając jej temporalne osadzenie w materii. Trójca skrytych za kotarą anoniomowości chilijczyków dokonuje totalnej annihilacji, bez cienia skruchy wkracza w trzecią odsłonę tego seansu hipnozy sącząc tytułowe pobożne wersy. Ultraszybkie i bestialskie sznyty skreślają krwawą wybroczyną przebieg seansu na pergaminie, wieńcząc w czwartej odsłonie i przeobrażając go w post-hipnotyczne pobudzenie katatoniczne. Pozornie bezcelowa aktywność ruchowa, pozornie niespowodowana żadnym czynnikiem zewnętrznym, wywołana klasycznie rzężącym dźwiękiem dobywającym się z katakumb ludzkiego umysłu opętanego meskalicznym snem, wiedzie ku kolejnemu seansowi.

Wraaghhh... to jedynie niewiele ponad kwadransowa uciecha, najpewniej wieszcząca pełnowymiarowy debiut, a jakże obiecująca w doznania. Zło wyziera z wionącej mrozem czerni i kiwa palcem, jakże zachęcająco.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz