Mały,
czarny winylowy krążek, kryjący w sobie dwanaście minut muzycznej
strawy, karmi mego ducha jako kromka chleba ze sporyszowym grzybem.
Nie atakuje układu nerwowego niczym Ogień Świętego Antoniego
bo nie spazmów niekontrolowanych skurczy pchających w upiorny
tan opętania tu szukam a doznań wyższych. I trzy wymiary tego
wydawnictwa ich dostarczają: nietuzinkowa muzyka, inteligentne
teksty i spinające klamrą grafiki.
Zaletą
tak małych wydawnictw dość często jest to, że nie są one
upychanym na siłę odpadem z zapomnianej i okrytej wstydem sesji
nagraniowej, lecz splitem skomponowanych specjalnie z myślą o
wydawnictwie na przeżywającym swój renesans nośniku pojedynczych
utworów. Nie są przerywnikiem pomiędzy kolejnymi albumami, bo to i
nie mainstream, gdzie trzeba wydać rokrocznie materiał, stworzyć
niczym w fabryce, według sprawdzonego wzorca, doszlifować pod
czułym okiem cenzora-wydawcy, aby spełnił oczekiwania tłuszczy
łykającej bezkrytycznie co się jej podsunie pod nos. Nie inaczej
jest w przypadku dzielących ten czarny vinylowy placek Arkony oraz
Illness. O ile Arkona przedstawiła utwór nagrany podczas ostatniej
sesji dobrze przyjętej „Chaos.Ice.Fire”, to nie sposób
przypisać temu utworowi statusu odrzutu nagraniowego po wyłonieniu
o wiele lepszych kompozycji, bo trzyma wysoki poziom muzycznej
ekspresji, różnorodności i zaangażowania w spójność z
przekazem tekstu. Niewątpliwie właśnie klimat muzycznego niepokoju
idealnie współgra z tekstem, analogicznie jak i w przypadku tekstu
Illness, który to dla odmiany, utwór na swoją stronę tego
winylowego malucha stworzył i nagrał od samego początku właśnie
z myślą o nim.
Muzycznie
to zaprawdę przechadzka po ogrodzie szaleństwa pod czułym
spojrzeniem przycupniętego ponad zasięgiem wzroku krogulca,
badawczo analizującego nasze dalsze poczynania. Czy ponownie igła
adaptera liźnie wyryte ścieżki by te niepokojące dźwięki
popłynęły raz jeszcze w przestrzeń szerząc niepokój i
zwątpienie, czy też pognębieni lękiem odłożymy krążek w
najgłębszy zakamarek pokoju a wybrzmiałe dźwięki w
najmroczniejszą czeluść pamięci.
Muzycznie
to wysokiej jakości metal, na pewno przesiąknięty blackową
formułą i to z niemałą domieszką industrii [choć raczej nie
typowego industrialu]. Wariacje temp okraszone ostrymi jak drut
kolczasty riffami, równie jak on pozostawiającymi poszarpane rany
zaplątanym w nie tym niedostatecznie ostrożnym, tyle że w
świadomości odbiorcy, wespół z wokalnym przekazem sprowadzają
odbiorcę na skraj przepaści. Nie tej fizycznie realnej, nad
mrocznym nurtem Acherontu, tam – poniżej, poza skrajem linii
dachu, lecz na pograniczu załamania, gdy świat jawi się już tylko
w odcieniach czerni. I to jest słowo klucz, do jak najwłaściwszego
opisu programu tej epki. Niepokój, powolnie opanowujący umysł,
podszepty demonów zachęcające do ostatecznego rozwiązania, błogie
obrazy nicości uwalniającej od wewnętrznego cierpienia.
Tego
placka nie można odbierać jednowymiarowo, jedynie jako dwa utwory,
bo spłycenie tego wydawnictwa przez pominięcie wątków tekstowych
i graficznych pozbawi każdego potencjalnego odbiorcy pełnego
spektrum odczuć, jakie towarzyszą kontemplacji jakiejkolwiek
sztuki. Ta jest niewątpliwie trójwymiarowa i oferuje coś więcej
niż dwanaście minut muzycznej ekstremy. Wsłuchajcie się w te
dźwięki, zagłębcie w teksty, wchłońcie grafikę. Dopiero wtedy
na swój własny sposób ją pojmiecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz