Translate

poniedziałek, 3 października 2016

WARFIST „Metal to the bone”



Opancerzona pięść boga wojny, dzierżąca bojowy młot, opada po raz kolejny dokonując spustoszenia w otoczeniu emitujących dźwiękowe wici kolumn. Miażdżąc żywą tkankę tworzącą zdeformowane w tańcu-pogibańcu postaci wszelakich siejących sprzeciw oponentów, udowadnia że pochodzący z plemienia Lebusów trzej emisariusze thrashowej sieki to jego ludzie. Ludzie zaangażowani, w dźwiękowy terror i rozpierduchę. No tak, millenium nieomal stuknęło od czasu gdy Mieszko to wesołe plemię włączył do naszej nie do końca zrównoważonej wspólnoty, ale potomkowie walecznych wojów ziem znad Odry i Warty nadal wiedzą jak spuścić konkretny łomot ku chwale Metalu. Bo w końcu – Metalowy do Szpiku Kości to album i basta!
Półgodzinny materiał, czyli jak najbardziej pasujący minutaż na starodawnego i kultowego kaseciaka czy vinyla, tym razem zbluzga wszelakie świętości tego świata ze standardowego na dziś dzień CDka, dźgając po dziewięciokroć w zgromadzonych wkoło swych odtwarzaczy, przedstawicieli życia napoczętego bezkompromisowymi aczkolwiek, wysublimowanymi lirykami, emitowanymi z prędkością działka miotająego pociski w systemie Gatlinga. Stara liga z hasłem na ustach - thrash till death, odnajduje tu wszystko co najsmakowitsze w bezkompromisowym, oldskullowym a zarazem chamskim i surowym thrashu z tak zwanymi blackowymi naleciałościami. Cóś jakby Venom i Motorhead wpadli na October Fest by pospołu z Sodomem, tradycyjny dla święta naszych zachodnich sąsiadów festiwal ucelebrować nadprogramową cysterną rodowitego bimbru, pędzonego – a jakże! w blasku łypiącego zapijaczonym okiem księżyca. Wszakże ziemniak oddaje co najlepsze przy dobrym naświetleniu. No musi być szybko, choć bez przesadnego wpadania w rejestry speed czy grind. To nie ten gatunek. Szybko, nie znaczy że koniecznie w tempie pogoni za kolejną gołą czarownicą śmigającą na sabbat, tym bardziej że przy wolniejszych kawałkach, muzycy przewspaniale operują klimatem, gdy rznące równiutko podgardla riffy współgrają z pogrzmiewającym basiskiem i wywrzaskiwanymi pod marszowe tempo wokalizami, jak choćby w brylującym na krążku numerze 5, czyli Breed of War, gdzie (nomen omen) HellVomit odwalił kawał nieziemskiej roboty. Cóż, a po chwili, w nastęującym numerze 6 już niesie żagiew rozpierduchy w najlepszym, zwierzęcym i wypełnionym furią klasyku, tak zakorzenionym w latach osiemdziesiątych, że nawet dzika, bardzowczesnoslayerowska solówka hłostająca przy punkowskich przejściach musiała przeciąć z trzaskiem powietrze tu i ówdzie. Oklepywany zestaw w standardzie młodego dewastatora pospołu z krzykaczem dzierżącym sześciostrunowy oręż heavy metalu i adeptem dzikich harców na czterostrunowym aparacie opresji, bardzo płynnie przechodzą od suchych i łamiących kości łomotów ku soczystym, motorycznym gromom w tonacji speed. No cóż mogę rzec na to wszystko, jak tylko to, że walić retro trupy, nieudolnie wciskające nam ente sterylne produkcje jak i ich nieudolne w swych dążeniach klony. Oto przyszłość gatunku – odkrywana na nowo a zarazem zagrana z młodzieńczym pazurem klasyka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz