Opancerzona
pięść boga wojny, dzierżąca bojowy młot, opada po raz kolejny
dokonując spustoszenia w otoczeniu emitujących dźwiękowe wici
kolumn. Miażdżąc żywą tkankę tworzącą zdeformowane w
tańcu-pogibańcu postaci wszelakich siejących sprzeciw oponentów,
udowadnia że pochodzący z plemienia Lebusów trzej emisariusze
thrashowej sieki to jego ludzie. Ludzie zaangażowani, w dźwiękowy
terror i rozpierduchę. No tak, millenium nieomal stuknęło od czasu
gdy Mieszko to wesołe plemię włączył do naszej nie do końca
zrównoważonej wspólnoty, ale potomkowie walecznych wojów ziem
znad Odry i Warty nadal wiedzą jak spuścić konkretny łomot ku
chwale Metalu. Bo w końcu – Metalowy do Szpiku Kości to album i
basta!
Półgodzinny
materiał, czyli jak najbardziej pasujący minutaż na starodawnego i
kultowego kaseciaka czy vinyla, tym razem zbluzga wszelakie świętości
tego świata ze standardowego na dziś dzień CDka, dźgając po
dziewięciokroć w zgromadzonych wkoło swych odtwarzaczy,
przedstawicieli życia napoczętego bezkompromisowymi aczkolwiek,
wysublimowanymi lirykami, emitowanymi z prędkością działka
miotająego pociski w systemie Gatlinga. Stara liga z hasłem na
ustach - thrash till death, odnajduje tu wszystko co najsmakowitsze w
bezkompromisowym, oldskullowym a zarazem chamskim i surowym thrashu z
tak zwanymi blackowymi naleciałościami. Cóś jakby Venom i
Motorhead wpadli na October Fest by pospołu z Sodomem, tradycyjny
dla święta naszych zachodnich sąsiadów festiwal ucelebrować
nadprogramową cysterną rodowitego bimbru, pędzonego – a jakże!
w blasku łypiącego zapijaczonym okiem księżyca. Wszakże ziemniak
oddaje co najlepsze przy dobrym naświetleniu. No musi być szybko,
choć bez przesadnego wpadania w rejestry speed czy grind. To nie ten
gatunek. Szybko, nie znaczy że koniecznie w tempie pogoni za kolejną
gołą czarownicą śmigającą na sabbat, tym bardziej że przy
wolniejszych kawałkach, muzycy przewspaniale operują klimatem, gdy
rznące równiutko podgardla riffy współgrają z pogrzmiewającym
basiskiem i wywrzaskiwanymi pod marszowe tempo wokalizami, jak choćby
w brylującym na krążku numerze 5, czyli Breed
of War, gdzie (nomen omen) HellVomit odwalił kawał nieziemskiej
roboty. Cóż, a po chwili, w nastęującym numerze 6 już niesie
żagiew rozpierduchy w najlepszym, zwierzęcym i wypełnionym furią
klasyku, tak zakorzenionym w latach osiemdziesiątych, że nawet
dzika, bardzowczesnoslayerowska solówka hłostająca przy
punkowskich przejściach musiała przeciąć z trzaskiem powietrze tu
i ówdzie. Oklepywany zestaw w standardzie
młodego dewastatora pospołu z krzykaczem dzierżącym
sześciostrunowy oręż heavy metalu i adeptem dzikich harców na
czterostrunowym aparacie opresji, bardzo płynnie przechodzą od
suchych i łamiących kości łomotów ku soczystym, motorycznym
gromom w tonacji speed. No cóż mogę rzec na to wszystko, jak tylko
to, że walić retro trupy, nieudolnie wciskające nam ente sterylne
produkcje jak i ich nieudolne w swych dążeniach klony. Oto
przyszłość gatunku – odkrywana na nowo a zarazem zagrana z
młodzieńczym pazurem klasyka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz