Translate

poniedziałek, 27 lutego 2017

MORBID MESSIAH „In the name of true death metal”



Piekielne legiony wychyliły swe rogatymi guzami zdobione łby z rozszczelnień transprzestrzennych a przez macicę lochów piramid z czerni kosmosu poronione ich cienie, spłynęły larwą krwistoczarnej śmierci ku meksykańskich piwnic sztolniom. Zaowocował spleśniały owoc zasiany i użyźniony zjełczałym fermentem Prawdziwego Death Metalu. „Jesteśmy Legionami Pierdolonego Death Metalu” - wypełza na świat oświadczenie nie świętej trójcy odpowiedzialnej za spłodzenie tego nieomal dwudziestodwuminutowego bękarta, spływające po czarnych kartach z czteropanelowego bookletu zagwoździowanego w trumience pudełka kasety magnetofonowej. Skrzypnięcie wieka uwalnia muzyczne demony w ilości – a jakże – sześciu żygnięć, poprzedzonych introsem wyrwanym z trupiego gardła przyrządem sekcyjnym dość niewprawną ręką, niszczącą nadgniłą tkankę ze skutecznością nienasyconej bakterii beztlenowca. Zapowiedź nadchodzącej tekstowo dźwiękowej zabawy z trupami dokonana przez Jose, który pragnąc uścisku chorego mesjasza, przez kolejny ponad kwadrans zdziera i tak wydobywający się z dna studni pełnej zwłok wokal będący odgłosem pożywiającego się ghoula. Popadając czasem w furiacki szał, bulgotane wersety akcentuje wywrzaskiwaniem i to wszystko przy akompaniamencie bestalsko rozszarpywanych instrumentów w klasycznym składzie studyjnym. Dewastacja zestawu perkusyjnego odbywająca się przy prędkościach grind, często przechodzi w średniotępowe deathmetalowe stacatto młotka bijącego po głowni bretnali wnikających w czaszkę Pinheada, a potem płynnie przechodząc ponownie w łupaninę odsiewającą zgniłe mięcho od skruszonych w traumatycznej kolizji resztek kości. Szarpiące przez cały program kasety (własnym sumptem wydana jest i płyta) swym zardzewiałymi i siejącymi zarazki brzeszczotami, pierdzące basisko i psychopatycznie rozsiewająca z nienacka solosy gitara, zabijają co żywe ale niezbyt ruchliwe by zbiec. Pieprzyć was wszystkich!!! wywrzaskuje na wielki finał obśliniony psychopata za sitkiem mikrofonu, gdy wypełnił posoką z poprzegryzanych tętnic kabinę izolacji wokalisty w studio. I pewnie byłby szczezł, gdyby nie był i tak trupem, bo odwalić taki naładowany energią, niczym łóżko monstra Frankensteina, kawał śmierć metalu na podwalinie blackowego śluzu z zatęchłych lochów południowoamerykańskich piwnic, to przynajmniej terminalnie chorym być trzeba. A i by być fanem takich kasetowych wyziewów, co jakiś czas z psychoanalitykiem warto kontrolnie podyskutować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz