Piekielne
legiony wychyliły swe rogatymi guzami zdobione łby z rozszczelnień
transprzestrzennych a przez macicę lochów piramid z czerni kosmosu
poronione ich cienie, spłynęły larwą krwistoczarnej śmierci ku
meksykańskich piwnic sztolniom. Zaowocował spleśniały owoc
zasiany i użyźniony zjełczałym fermentem Prawdziwego Death
Metalu. „Jesteśmy Legionami Pierdolonego Death Metalu” - wypełza
na świat oświadczenie nie świętej trójcy odpowiedzialnej za
spłodzenie tego nieomal dwudziestodwuminutowego bękarta, spływające
po czarnych kartach z czteropanelowego bookletu zagwoździowanego w
trumience pudełka kasety magnetofonowej. Skrzypnięcie wieka uwalnia
muzyczne demony w ilości – a jakże – sześciu żygnięć,
poprzedzonych introsem wyrwanym z trupiego gardła przyrządem
sekcyjnym dość niewprawną ręką, niszczącą nadgniłą tkankę
ze skutecznością nienasyconej bakterii beztlenowca. Zapowiedź
nadchodzącej tekstowo dźwiękowej zabawy z trupami dokonana przez
Jose, który pragnąc uścisku chorego mesjasza, przez kolejny ponad
kwadrans zdziera i tak wydobywający się z dna studni pełnej zwłok
wokal będący odgłosem pożywiającego się ghoula. Popadając
czasem w furiacki szał, bulgotane wersety akcentuje wywrzaskiwaniem
i to wszystko przy akompaniamencie bestalsko rozszarpywanych
instrumentów w klasycznym składzie studyjnym. Dewastacja zestawu
perkusyjnego odbywająca się przy prędkościach grind, często
przechodzi w średniotępowe deathmetalowe stacatto młotka bijącego
po głowni bretnali wnikających w czaszkę Pinheada, a potem płynnie
przechodząc ponownie w łupaninę odsiewającą zgniłe mięcho od
skruszonych w traumatycznej kolizji resztek kości. Szarpiące przez
cały program kasety (własnym sumptem wydana jest i płyta) swym
zardzewiałymi i siejącymi zarazki brzeszczotami, pierdzące basisko
i psychopatycznie rozsiewająca z nienacka solosy gitara, zabijają
co żywe ale niezbyt ruchliwe by zbiec. Pieprzyć was wszystkich!!!
wywrzaskuje na wielki finał obśliniony psychopata za sitkiem
mikrofonu, gdy wypełnił posoką z poprzegryzanych tętnic kabinę
izolacji wokalisty w studio. I pewnie byłby szczezł, gdyby nie był
i tak trupem, bo odwalić taki naładowany energią, niczym łóżko
monstra Frankensteina, kawał śmierć metalu na podwalinie
blackowego śluzu z zatęchłych lochów południowoamerykańskich
piwnic, to przynajmniej terminalnie chorym być trzeba. A i by być
fanem takich kasetowych wyziewów, co jakiś czas z psychoanalitykiem
warto kontrolnie podyskutować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz