CHIMERA „Transmutation”
Cztery żywioły przepełniające czasoprzestrzeń czterowymiaru
(tak, cztero, bo czas też jest wymiarem), cztery żywioły kreujące
naszą rzeczywistość... przemiany transmutacyjne kreowane ręką
władców... Chimera..? No może tak właśnie ktoś postrzegł
świat, którego jesteśmy częścią.
Jak
różny materiał zastosowano dy skonstruować ten digipack i czy
jako ta mityczna Chimera zasieje on lęk, domysły można snuć w
nieskończoność, pochylając się czasem nad tajemnicami chemii,
cofając się do legend starego alchemika snując sen o przemianie
ołowiu w złoto, chętniej może zerkając na karty opracowań
naukowych. Ale cóż po tym, skoro i tak najważniejszym pozostanie
zawartość tego czarnego (niestety jeszcze nie vinyla, ale może
kiedyś...?) krążka zapakowanego w – a jakże! - czarny digi,
wypluwający z kieszeni równie czarny booklet, skrywający dość
ciekawe teksty, co ważne, częściowo sporządzone w języku
ojczystym.
Niechaj
ogień wskaże drogę, woda oczyści z win, powietrze przyniesie
natchnienie by ołtarze ziemi przyjęły ostatecznie nasze pogrobowe
cienie – tako sparafrazuję wersy tytułowego utworu, chyba
stanowiącego poniekąd idee fixe programu. Cztery główne motywy
poświęcone każdemu z żywiołów dzielą płytę na cztery bloki z
9 utworami, plus nieujęte w booklecie intro i outro. Graficznie ten
podział został bardzo sprawnie wyeksponowany na tle całości
utrzymanego w spartańskim, aczkolwiek wcale nie oszczędnym duchu,
materialnego wymiaru. Niebanalny koncept-art odpowiedzialnego za to
człowieka czyni ten digi dość charakterystycznym na naszym
krajowym poletku metalowego urodzaju. A i muzyczna zawartość obficie
rozsiewająca ziarna idei layeyańskiej filozofii odzianej w
momentami wielowymiarowe słowa, czy jak kto woli – idei humanizmu
(świat pędzi jednak w kierunku dalekim od idei wolnego
światopoglądowo człowieka bez kajdan niedyskusyjnych dogmatów z
kulturowo-historyczną samoświadomością koegzystującą w jednej
przestrzeni z tolerancją) jest dość daleka od standardowych
rozwiązań dominujących na krajowej scenie. Spodziewałbym się
stricte black metalowego szaleństwa wedle szwedzkiej szkoły lub
norweskiej stęchlizny piwnic Inner Circle, tymczasem obcuję z
dźwiękami nowocześniejszymi, bardziej bazującymi na miażdżącym
thrashu z takimi pokładami melodyjnych, wręcz bujających a zarazem
ostrych jak brzeszczot ślizgającego się po tarczy topora riffów,
że mam spore obiekcje odnośnie kwalifikacji tego bandu w poczet
hord spod egidy czarnego metalu. No ale tak ktoś w metal archives
takiego zapisu dokonał, a jak opiniotwórcze jest to e-źródło,
tłumaczyć nikomu nie trzeba. Ale bynajmniej nie jest to jakikolwiek
zarzut bo jakkolwiek spodziewałem się po wyjęciu placka z
trzymadła digipacka, tak też i dźwiękami tymi zostałem ujętydośc
konkretnie. Cóż, coś jakby jednak dostać kosą pod żebra, to
robi wrażenie. Ano ale od początku.
Minutowy
nieomal intros kojarzący się z dobrym horrorem, bo tu jakieś
szuranie, jakieś rechoty, niespokojny dźwięk generowany
elektroniką a potem ostre thrashowe riffy przedzierają się swymi
połamanymi tempami przy gruz rozsiewającym aplauzie basu i deszczu
talerzy. Wykrzykiwany nico, polskojęzyczny tekst w raczej
zwalniającym utworze, przywodzi mi na myśl nieco hardcore owy
klimat, ale to dopiero rozgrzewka, bo po upływie tych bujających
idealnie na otwarciu kilku minutach, przeplatanych nieco
psychodelicznie wyjącą gitarą, która nagle odżywa w dłoniach
operatora sącząc w eter przyzwoitą solówkę, otrzymujemy nieco
mocniejsze łupnięcie w potylicę. Powoli, marszowo, grzmiąco –
numer trzy a więc Human. Dobry tekst (poczytajcie je jak już
dopadniecie digipacka) przesuwa się jak drut kolczasty przez ten
tłuczący po łbach utwór. Powoli ale skutecznie i pewnie, niczym
pkf IV Tiger przez kaukaskie stepy, nie zważając na cokolwiek co
mogło by ze skutecznością słomki powstrzymującej lawinę nieco
spowolnić to człapanie budzącego się giganta. Tak to bywa z
debiutantami. No i nadchodzi przyspieszenie. Gdyby materiał ten
odegrać na dechach klubu po kolei, byłby to już idealny czas by
publika z lekka podrygująca na wstępie, już rozochocona i
rzucająca upierzeniem na lewo i prawo, rozpoczęła regularną
rozpierduchę w podscenicznym kotle. No i od tej pory mamy do
czynienia z thrashowymi (podkreślam, to moja szufladka, każdy
widzi i słyszy po swojemu) połajankami, niekoniecznie w stylu lat
80, ale nie mniej skutecznie. Zdzierane gardło wyrzuca wers za
wersem, gitarzyści czasem ścigają się po gryfach gitar
udowadniając sobie nawzajem kto jest lepszym w ekwilibrystyce na ich
drzewcu. We wszystko wpływa coraz większa fala melodii, która
zakręca kolejnymi wirami, bo już przy Amnezji, uwierzcie – nie
dali byście rady wysiedzieć na dupsku przy barze. Porzuciwszy
browar zaraz każdy wbił by w falujący tłum skandując wyławiane
co jakiś czas słowa i w tym bardziej modern-metalowym łomocie
oddawał się muzycznym uniesieniom. Tu już pełne zgranie wokali i
melodii gitar, perkusyjnych pochodów i basowych łupnięć, które
niczym wyznaczający na galerach rytm wiosłowania bęben, wymierza
kolejne razy. No i to jest najmocniejszy punkt płyty. Kawałek
zdecydowanie dominujący nad całym jej programem, po którym już
tylko to, co idealne. Vendetta, Walkiria razem z poprzedniczką
reprezentujące żywioł (blok drugi płyty) ziemi, gniotą wszystko
w mak. No nawet pewne naleciałości Amon Amarth, co przy tytule
sławiącym służki Odyna jest słusznym ze wszech miar zabiegiem,
nie drażnią. Ba, dają już takiego feelingu, że jak nie pójdzie
pomieszczenie w drzazgi, to na pewno ktoś dostanie może nie do
końca przypadkowy, choć na pewno życzliwy, koncertowy łomot. No
jak to w trakcie gigowych młynków. No i te kolejne solowe popisy,
no tak ulatują, ciągnąc za sobą coraz bardziej wpadające w
melodyjny death metal riffy, że az chciało by się mieć skrzydła.
No ale to przecież nie blok żywiołu powietrza, bo ten reprezentuje
niesamowity kawałek o tytule Wieloznaczności. Ha, idealny, głęboki,
filozoficznie puszczający oko co do bardziej oczytanych tekst. No i
kolejny skręt nieco ku hardcoreowym melodyjnym łamańcom i
skocznemu pogrywaniu, bo w bloku żywiołu wody już nie może być
inaczej. A ubarwione to melancholią wyjącej wręcz z rozpaczy
gitary, sączącej swe pieśni przez niespokojny, kotłujący tonami
ocean dźwięków. No i mroczne outro, ziejące atmosferą pełni
księżyca zamyka ten nieco ponad półgodzinny krążek, zachęcając
jednak do ponownego odtworzenia. Bo jakkolwiek daleki jest on od tego
co na co dzień słucham, jakkolwiek portal opiniotwórczy nieco
rozminął się z prawdą, pozytywnie zaskoczony, po raz kolejny
zapodaję sobie te świeże dźwięki. I tak po raz enty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz