Translate

środa, 29 marca 2017

Chimera "Transmutation"



CHIMERA „Transmutation”

Cztery żywioły przepełniające czasoprzestrzeń czterowymiaru (tak, cztero, bo czas też jest wymiarem), cztery żywioły kreujące naszą rzeczywistość... przemiany transmutacyjne kreowane ręką władców... Chimera..? No może tak właśnie ktoś postrzegł świat, którego jesteśmy częścią.
Jak różny materiał zastosowano dy skonstruować ten digipack i czy jako ta mityczna Chimera zasieje on lęk, domysły można snuć w nieskończoność, pochylając się czasem nad tajemnicami chemii, cofając się do legend starego alchemika snując sen o przemianie ołowiu w złoto, chętniej może zerkając na karty opracowań naukowych. Ale cóż po tym, skoro i tak najważniejszym pozostanie zawartość tego czarnego (niestety jeszcze nie vinyla, ale może kiedyś...?) krążka zapakowanego w – a jakże! - czarny digi, wypluwający z kieszeni równie czarny booklet, skrywający dość ciekawe teksty, co ważne, częściowo sporządzone w języku ojczystym.
Niechaj ogień wskaże drogę, woda oczyści z win, powietrze przyniesie natchnienie by ołtarze ziemi przyjęły ostatecznie nasze pogrobowe cienie – tako sparafrazuję wersy tytułowego utworu, chyba stanowiącego poniekąd idee fixe programu. Cztery główne motywy poświęcone każdemu z żywiołów dzielą płytę na cztery bloki z 9 utworami, plus nieujęte w booklecie intro i outro. Graficznie ten podział został bardzo sprawnie wyeksponowany na tle całości utrzymanego w spartańskim, aczkolwiek wcale nie oszczędnym duchu, materialnego wymiaru. Niebanalny koncept-art odpowiedzialnego za to człowieka czyni ten digi dość charakterystycznym na naszym krajowym poletku metalowego urodzaju. A i muzyczna zawartość obficie rozsiewająca ziarna idei layeyańskiej filozofii odzianej w momentami wielowymiarowe słowa, czy jak kto woli – idei humanizmu (świat pędzi jednak w kierunku dalekim od idei wolnego światopoglądowo człowieka bez kajdan niedyskusyjnych dogmatów z kulturowo-historyczną samoświadomością koegzystującą w jednej przestrzeni z tolerancją) jest dość daleka od standardowych rozwiązań dominujących na krajowej scenie. Spodziewałbym się stricte black metalowego szaleństwa wedle szwedzkiej szkoły lub norweskiej stęchlizny piwnic Inner Circle, tymczasem obcuję z dźwiękami nowocześniejszymi, bardziej bazującymi na miażdżącym thrashu z takimi pokładami melodyjnych, wręcz bujających a zarazem ostrych jak brzeszczot ślizgającego się po tarczy topora riffów, że mam spore obiekcje odnośnie kwalifikacji tego bandu w poczet hord spod egidy czarnego metalu. No ale tak ktoś w metal archives takiego zapisu dokonał, a jak opiniotwórcze jest to e-źródło, tłumaczyć nikomu nie trzeba. Ale bynajmniej nie jest to jakikolwiek zarzut bo jakkolwiek spodziewałem się po wyjęciu placka z trzymadła digipacka, tak też i dźwiękami tymi zostałem ujętydośc konkretnie. Cóż, coś jakby jednak dostać kosą pod żebra, to robi wrażenie. Ano ale od początku.
Minutowy nieomal intros kojarzący się z dobrym horrorem, bo tu jakieś szuranie, jakieś rechoty, niespokojny dźwięk generowany elektroniką a potem ostre thrashowe riffy przedzierają się swymi połamanymi tempami przy gruz rozsiewającym aplauzie basu i deszczu talerzy. Wykrzykiwany nico, polskojęzyczny tekst w raczej zwalniającym utworze, przywodzi mi na myśl nieco hardcore owy klimat, ale to dopiero rozgrzewka, bo po upływie tych bujających idealnie na otwarciu kilku minutach, przeplatanych nieco psychodelicznie wyjącą gitarą, która nagle odżywa w dłoniach operatora sącząc w eter przyzwoitą solówkę, otrzymujemy nieco mocniejsze łupnięcie w potylicę. Powoli, marszowo, grzmiąco – numer trzy a więc Human. Dobry tekst (poczytajcie je jak już dopadniecie digipacka) przesuwa się jak drut kolczasty przez ten tłuczący po łbach utwór. Powoli ale skutecznie i pewnie, niczym pkf IV Tiger przez kaukaskie stepy, nie zważając na cokolwiek co mogło by ze skutecznością słomki powstrzymującej lawinę nieco spowolnić to człapanie budzącego się giganta. Tak to bywa z debiutantami. No i nadchodzi przyspieszenie. Gdyby materiał ten odegrać na dechach klubu po kolei, byłby to już idealny czas by publika z lekka podrygująca na wstępie, już rozochocona i rzucająca upierzeniem na lewo i prawo, rozpoczęła regularną rozpierduchę w podscenicznym kotle. No i od tej pory mamy do czynienia z thrashowymi (podkreślam, to moja szufladka, każdy widzi i słyszy po swojemu) połajankami, niekoniecznie w stylu lat 80, ale nie mniej skutecznie. Zdzierane gardło wyrzuca wers za wersem, gitarzyści czasem ścigają się po gryfach gitar udowadniając sobie nawzajem kto jest lepszym w ekwilibrystyce na ich drzewcu. We wszystko wpływa coraz większa fala melodii, która zakręca kolejnymi wirami, bo już przy Amnezji, uwierzcie – nie dali byście rady wysiedzieć na dupsku przy barze. Porzuciwszy browar zaraz każdy wbił by w falujący tłum skandując wyławiane co jakiś czas słowa i w tym bardziej modern-metalowym łomocie oddawał się muzycznym uniesieniom. Tu już pełne zgranie wokali i melodii gitar, perkusyjnych pochodów i basowych łupnięć, które niczym wyznaczający na galerach rytm wiosłowania bęben, wymierza kolejne razy. No i to jest najmocniejszy punkt płyty. Kawałek zdecydowanie dominujący nad całym jej programem, po którym już tylko to, co idealne. Vendetta, Walkiria razem z poprzedniczką reprezentujące żywioł (blok drugi płyty) ziemi, gniotą wszystko w mak. No nawet pewne naleciałości Amon Amarth, co przy tytule sławiącym służki Odyna jest słusznym ze wszech miar zabiegiem, nie drażnią. Ba, dają już takiego feelingu, że jak nie pójdzie pomieszczenie w drzazgi, to na pewno ktoś dostanie może nie do końca przypadkowy, choć na pewno życzliwy, koncertowy łomot. No jak to w trakcie gigowych młynków. No i te kolejne solowe popisy, no tak ulatują, ciągnąc za sobą coraz bardziej wpadające w melodyjny death metal riffy, że az chciało by się mieć skrzydła. No ale to przecież nie blok żywiołu powietrza, bo ten reprezentuje niesamowity kawałek o tytule Wieloznaczności. Ha, idealny, głęboki, filozoficznie puszczający oko co do bardziej oczytanych tekst. No i kolejny skręt nieco ku hardcoreowym melodyjnym łamańcom i skocznemu pogrywaniu, bo w bloku żywiołu wody już nie może być inaczej. A ubarwione to melancholią wyjącej wręcz z rozpaczy gitary, sączącej swe pieśni przez niespokojny, kotłujący tonami ocean dźwięków. No i mroczne outro, ziejące atmosferą pełni księżyca zamyka ten nieco ponad półgodzinny krążek, zachęcając jednak do ponownego odtworzenia. Bo jakkolwiek daleki jest on od tego co na co dzień słucham, jakkolwiek portal opiniotwórczy nieco rozminął się z prawdą, pozytywnie zaskoczony, po raz kolejny zapodaję sobie te świeże dźwięki. I tak po raz enty.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz