Fanatyczni
Profani, czy może jednak bardziej oddani materialnemu wymiarowi
naszej egzystencji, jakkolwiek osadzeni w matrycy wszechświata,
odcisnęli jednak w niej swe piętno, naruszając harmonię statyki
przewidywalności skrytej w nieprzeniknionej ciemności kosmosu,
wypluwając na świat kolejny pełny materiał, będący jednakże
nie w pełni materiałem nowym. Ba! Oferując materiał już wam
znany ze splitu, stanowiącego oficjalny debiut po dwóch materiałach
demonstracyjnych, to jednak wzbogacony o trzy nowe ciosy, jakże
dalekie od dotychczasowego dorobku, jakże inne a zarazem osadzone w
stylistyce której hołdują całym swym bytem. Materiał ten
zasadniczo więc mógłby stanowić jedynie trzy utworową epkę w jak
najbardziej słusznym w takim przypadku formacie vinylowego 7”
malucha. Materiał ze splitu dostępny jedynie na taśmie
magnetofonowej, dla osób stroniących od klasycznej formuły
materialnych nośników, przypisanej latom 80/90 szczezłego wieku,
może być niedostępny o ile nie dotarli do poprzedzającego go
drugiego materiału demo, zatem dobrze że został w końcu wydany na
tłoczonym i dystrybuowanym oficjalnie srebrnym niczym lico nocnego
wędrowca nieboskłonu krążku. Srebrny a jakże zczerniały, bo
tknięty złem niczym trawiąca żywą tkankę bakteria trądu. Zło
kipiące w arteriach wszechświata, wyemitowane miliony razy w
przestrzeń dzięki odtworzeniom z tych nielicznych wydanych własnym
nakładem nośników My Kingdom Come z 2015 jak i później ze 150
kaset, żyją własnym życiem pełzając niestałymi przejściami
czasoprzestrzeni zawijanej wkoło krążących w niezsynchronizowanym
tańcu gigantów zawieszonych w zdeformowanej wyziewami antymaterii
pustce, która kiedyś ulegnie implozji ponownie rodzącej z macicy
nicości wszechbyt. Nim to nastąpi, ten trzy utworowy powiew nowego,
wyznaczy kolejne ścieżki, którymi być może podążą. A może
nie... Tego nie wiemy, nie antycypujmy...
Materiał
wieńczy cover znanej bardziej w latach 90 niźli dziś pagan black
metalowej (tak, tak, była taka hybryda tego gatunku, przypisana
jedynie naszej scenie, z łona której wypełzły niezłe choć
zakutane dziś w całun zapomnienia hordy) formacji Sacrilegium.
Odegrany bez szaleństw i zbytecznej brawury lecz za to z
podkreśleniem klimatyczności muzyki tamtych minionych lat a jednak
z nowoczesnym, skażonym wirusem elektroniki brzmieniem, które
nadaje mu nowego wymiaru. Bynajmniej nie przeobraża rydwanu w wóz
opancerzony tworząc tym samym go na nowo, lecz raczej nadaje mu
poprzez hausty nowoczesnego brzmienia oblepiającego klasyczne riffy i
jakże odsadzone w tamtych latach klawisze jedynie nowe nowe
brzmienie zachowujące nadal pomost między dwoma dekadami dzielącymi
oryginał i trybut. Porządnie zaaranżowany i odegrany utwór z
cudzego dorobku będący hołdem dla minionych lat, których czas już
nie przywróci a i w naszej pamięci coraz bardziej zniekształcać
pocznie. Będący hołdem a jednak poprzez nadaną mu na nowo własną
tożsamość jednak wpisanym w dorobek własny. Cóż, to demo
musiało być niemałym źródłem natchnienia, by przez lata nadal
inspirować.
Poprzedza
go tytułowy Przemarsz Przez Zamarznięty Styx. Zerkający z murów
Vallhalla Quorthon Seth usłyszał niejeden utwór ku swej pamięci,
niosący bynajmniej nie z dymem świątynnych stosów ofiarnych słowa
bałwochwalstwa ku nieboskłonom, ale ten kolejny kamyk wznoszący
kurhan nie obali białych wież za którymi uwięzieni w
nieskończoności ucztują aż po kres dnia Schyłku Bogów.
Prezentujący nieco inne oblicze formacji, pasujący może nieco
bardziej do stawiającego większy nacisk na techniczny wydźwięk
Elegis, emanuje klimatem nieco więzionej w okowach samokontroli
furii, która stopując w epickich, stricte bathory'owskich
momentach, którymi utwór ten jest przepełniony (ah!! zwłaszcza te
generowane przez maszynkę na 220V chóry stanowiące tło dla
zdzierającego gardło Hiddena) po ich ustąpieniu wręcz powinna
eksplodować, a jednak trzymana w okowach sunących niczym drakkary
przez lodowe pustkowia skutych mórz dalekiej północy niespokojnych
solówek powoli ustępuje pola, trzymając potencjalnego berserkera w
niepewności. Jednak blackmetalowa agresja złagodzona epickością
zadaje rozwiera wrota nowego wymiaru, któremu być może PFN
ulegnie, a może nie...
...bo
jednak ten umownie nazwany epką materiał otwiera niespełna
pięciominutowy Uwolniony z Piekieł. Potężnie brzmiący nie tyle
dzięki nie szczędzącym strun gitarom i łomocącej, generowanej
niestety (być może już niedługo, ale to jeszcze pieśń
przyszłości, która może zmaterializować się przy następnej
produkcji studyjnej) przez automat perkusji, co wzmacniającym
niepokój klawiszom początkującym ten utwór, nadając mu nieco
zindustrializowanego klimatu, który przechodząc w zawiłości
konstrukcyjne połamanych riffów daje pole do deklamacji, by dać
upust szaleństwu i furii kakofonii dźwiękowej burzy przetaczającej
się kolejnymi minutami po ścieżkach cyfrowego zapisu. Nieco
emperorowskie, z najlepszych lat, furiackie a zarazem uwalniające
burzę natłoczonych i wypełniających do przesytu dźwięków
przestrzenie solówek sunących na tle blastu i sączących jad
wokaliz.
To
nieco nowe oblicze, zapowiadające nieco nowy kierunek. Nieco nowy,
bo będący efektem ewolucji a zarazem eksperymentu, który może
rzucić na nieznane obszary otwartych oceanicznych kipieli a może też
i przygnać ku znanym brzegom muzycznych fascynacji. Nie znamy
przyszłości bo tworzenie nie podlega jakimkolwiek dalekosiężnym
planom. Coś się pojawia a nasza świadomość to modyfikuje,
czasami hołdując a czasem odrzucając sprawdzone rozwiązania. Tak
więc, bądźcie czujni, coś bowiem się rodzi. Powoli, bezboleśnie,
i nabiera kształtów, wyłaniając się z bezformy. A to wymaga
czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz