Translate

środa, 12 lipca 2017

ProFanatism "Through the Frozen Styx"



Fanatyczni Profani, czy może jednak bardziej oddani materialnemu wymiarowi naszej egzystencji, jakkolwiek osadzeni w matrycy wszechświata, odcisnęli jednak w niej swe piętno, naruszając harmonię statyki przewidywalności skrytej w nieprzeniknionej ciemności kosmosu, wypluwając na świat kolejny pełny materiał, będący jednakże nie w pełni materiałem nowym. Ba! Oferując materiał już wam znany ze splitu, stanowiącego oficjalny debiut po dwóch materiałach demonstracyjnych, to jednak wzbogacony o trzy nowe ciosy, jakże dalekie od dotychczasowego dorobku, jakże inne a zarazem osadzone w stylistyce której hołdują całym swym bytem. Materiał ten zasadniczo więc mógłby stanowić jedynie trzy utworową epkę w jak najbardziej słusznym w takim przypadku formacie vinylowego 7” malucha. Materiał ze splitu dostępny jedynie na taśmie magnetofonowej, dla osób stroniących od klasycznej formuły materialnych nośników, przypisanej latom 80/90 szczezłego wieku, może być niedostępny o ile nie dotarli do poprzedzającego go drugiego materiału demo, zatem dobrze że został w końcu wydany na tłoczonym i dystrybuowanym oficjalnie srebrnym niczym lico nocnego wędrowca nieboskłonu krążku. Srebrny a jakże zczerniały, bo tknięty złem niczym trawiąca żywą tkankę bakteria trądu. Zło kipiące w arteriach wszechświata, wyemitowane miliony razy w przestrzeń dzięki odtworzeniom z tych nielicznych wydanych własnym nakładem nośników My Kingdom Come z 2015 jak i później ze 150 kaset, żyją własnym życiem pełzając niestałymi przejściami czasoprzestrzeni zawijanej wkoło krążących w niezsynchronizowanym tańcu gigantów zawieszonych w zdeformowanej wyziewami antymaterii pustce, która kiedyś ulegnie implozji ponownie rodzącej z macicy nicości wszechbyt. Nim to nastąpi, ten trzy utworowy powiew nowego, wyznaczy kolejne ścieżki, którymi być może podążą. A może nie... Tego nie wiemy, nie antycypujmy...
Materiał wieńczy cover znanej bardziej w latach 90 niźli dziś pagan black metalowej (tak, tak, była taka hybryda tego gatunku, przypisana jedynie naszej scenie, z łona której wypełzły niezłe choć zakutane dziś w całun zapomnienia hordy) formacji Sacrilegium. Odegrany bez szaleństw i zbytecznej brawury lecz za to z podkreśleniem klimatyczności muzyki tamtych minionych lat a jednak z nowoczesnym, skażonym wirusem elektroniki brzmieniem, które nadaje mu nowego wymiaru. Bynajmniej nie przeobraża rydwanu w wóz opancerzony tworząc tym samym go na nowo, lecz raczej nadaje mu poprzez hausty nowoczesnego brzmienia oblepiającego klasyczne riffy i jakże odsadzone w tamtych latach klawisze jedynie nowe nowe brzmienie zachowujące nadal pomost między dwoma dekadami dzielącymi oryginał i trybut. Porządnie zaaranżowany i odegrany utwór z cudzego dorobku będący hołdem dla minionych lat, których czas już nie przywróci a i w naszej pamięci coraz bardziej zniekształcać pocznie. Będący hołdem a jednak poprzez nadaną mu na nowo własną tożsamość jednak wpisanym w dorobek własny. Cóż, to demo musiało być niemałym źródłem natchnienia, by przez lata nadal inspirować.
Poprzedza go tytułowy Przemarsz Przez Zamarznięty Styx. Zerkający z murów Vallhalla Quorthon Seth usłyszał niejeden utwór ku swej pamięci, niosący bynajmniej nie z dymem świątynnych stosów ofiarnych słowa bałwochwalstwa ku nieboskłonom, ale ten kolejny kamyk wznoszący kurhan nie obali białych wież za którymi uwięzieni w nieskończoności ucztują aż po kres dnia Schyłku Bogów. Prezentujący nieco inne oblicze formacji, pasujący może nieco bardziej do stawiającego większy nacisk na techniczny wydźwięk Elegis, emanuje klimatem nieco więzionej w okowach samokontroli furii, która stopując w epickich, stricte bathory'owskich momentach, którymi utwór ten jest przepełniony (ah!! zwłaszcza te generowane przez maszynkę na 220V chóry stanowiące tło dla zdzierającego gardło Hiddena) po ich ustąpieniu wręcz powinna eksplodować, a jednak trzymana w okowach sunących niczym drakkary przez lodowe pustkowia skutych mórz dalekiej północy niespokojnych solówek powoli ustępuje pola, trzymając potencjalnego berserkera w niepewności. Jednak blackmetalowa agresja złagodzona epickością zadaje rozwiera wrota nowego wymiaru, któremu być może PFN ulegnie, a może nie...
...bo jednak ten umownie nazwany epką materiał otwiera niespełna pięciominutowy Uwolniony z Piekieł. Potężnie brzmiący nie tyle dzięki nie szczędzącym strun gitarom i łomocącej, generowanej niestety (być może już niedługo, ale to jeszcze pieśń przyszłości, która może zmaterializować się przy następnej produkcji studyjnej) przez automat perkusji, co wzmacniającym niepokój klawiszom początkującym ten utwór, nadając mu nieco zindustrializowanego klimatu, który przechodząc w zawiłości konstrukcyjne połamanych riffów daje pole do deklamacji, by dać upust szaleństwu i furii kakofonii dźwiękowej burzy przetaczającej się kolejnymi minutami po ścieżkach cyfrowego zapisu. Nieco emperorowskie, z najlepszych lat, furiackie a zarazem uwalniające burzę natłoczonych i wypełniających do przesytu dźwięków przestrzenie solówek sunących na tle blastu i sączących jad wokaliz.

To nieco nowe oblicze, zapowiadające nieco nowy kierunek. Nieco nowy, bo będący efektem ewolucji a zarazem eksperymentu, który może rzucić na nieznane obszary otwartych oceanicznych kipieli a może też i przygnać ku znanym brzegom muzycznych fascynacji. Nie znamy przyszłości bo tworzenie nie podlega jakimkolwiek dalekosiężnym planom. Coś się pojawia a nasza świadomość to modyfikuje, czasami hołdując a czasem odrzucając sprawdzone rozwiązania. Tak więc, bądźcie czujni, coś bowiem się rodzi. Powoli, bezboleśnie, i nabiera kształtów, wyłaniając się z bezformy. A to wymaga czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz