Tiil Sum „I nie ma śmierci, i sen
jest tylko...”
Senna mgła, zaciskając węzeł nieświadomości na pragnącym
niebytu umyśle, dozuje śmierci siostrzaną ulgę, gdy rozpadające
się za życia truchło zawiera kotary swych powiek, kończąc
tysięczny akt w spektaklu nieustannego cierpienia. Spływa powoli,
wyzbywając się z każdą ustępującą minutą onirycznych wędrówek
złudnych nadziei przebudzenia w lepszym świecie, bo tam ból tylko
czeka i masochistyczna rozkosz...
Norweska
aż do bólu i nim przepełniona w każdym calu, muzyczna podróż
śniegiem okrytymi dolinami i w ich płaszczyznach żłobionymi
arteriami krętych ścieżyn, prowadzących ku nieuniknionemu.
Wodzone słowem skazanego na powolną agonię piewcy „cierpienia
prawdziwego”, nikomu już dziś chyba nieznanego (no poza
charczącemu te wersety zgnilizny Legionowi), martwego – a jakże!
- Kazimierza Ratonia, wbijają w niziny stanów depresyjnych. Bo
jakże gnijący żywcem, bez znieczulenia, mógł on widzieć ten
świat? Skreślone deformantem metafor wewnętrzne cierpienie,
nieznane nikomu innemu poza żywym trupem zwiedzającym śluzem
zbrukane katakumby toczącej go choroby, trzykroć zawyło z
nagrobnego epitafium ustrojonego leśnym wzorem digipacka CD. Zawyło
północnym wichrem, pchając drakkary-widma przez morza północy ku
zatraceniu.
Immortalowski
topór zatoczył krwawy łuk, siekąc i miażdżąc od pierwszego
riffu bezlitosnym dźwiękiem emitowanym z kolumn zestawu hi-fi. I
choć nie jest to w żadnym calu kopia Battles in the North, to ten
duch, ten DUCH, jest tu obecny, bo szronem tkane warkocze riffów,
nizane strunami gitar na strugi gęstego dźwięku spływającego z
gitarowych gryfów, mrożą. Legion stając na wysokości zadania,
rewelacyjnie zaaranżował trudne do wyartykułowania w
blackmetalowej formule polskojęzyczne wersy, wplatając je
umiejętnie między drążące lodową skałę zmienną melodię
skostniałych riffów. Typowa dla Skandynawii narracja a jednak
umiejętnie przełożona na bardziej typową dla naszej sceny
melancholię i zwątpienie wylewające się z każdego zwalniającego
i łkającego zawodzącą solówką dźwięku, swobodnie mogącego
także zaistnieć na niejednym, nie stroniącym od metalowych
naleciałości, gotyckim wydawnictwie. Tysiące samobójczych myśli
wyrażone w niewiele ponad kwadransie zabijają wszelakie próby
umiejscowienia tego krótkiego materiału w gronie klimatycznych a
zarazem zrozumiałych dla większości ludzkiego mrowia form przekazu
muzycznego, bo uwikłanego w brutalną i brudną formułę. To
zrozumie jedynie ten, co miał styczność choć raz z tymi tekstami i
zrozumiał, kto cierpiał pospołu z tymi co w przepełnioną
księżycowym światłem noc na ławce w parku lub na cmentarnej alei
wycharczał ku tafli Luny wersety swej ulubionej pieśni sprzed 2-3
dekad z butlą w dłoni. Materiał hołdujący manierze lat
dziewięćdziesiątych, kiedy blackmetalowa scena przeżywała swój
rozkwit, płodząc obficie materiały będące do dziś dnia
kamieniami milowymi gatunku. Schlebiający głównie szybkiej ale
nierzadko i popadającej w zwolnienia formule, obficie serwującej
soczyste strugi sunących po gryfie nut cierpienia i zadumy nad
smutnym żywotem, którego kwintesencją jest wpychające w
szaleństwo oczekiwanie wybawiającej z łańcuchów bólu śmierci.
Ta epka to przedstawiciel klasycznego a zarazem najlepszego oblicza
gatunku, nastawionego na agresywny przekaz z dużą dozą melodii i
charakterystycznego, zimnego brzmienia, stworzonego daleko tam, na
północy, w piwnicach. Jakże owocny wydało plon, to sczerniałe
ziarno...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz