Translate

poniedziałek, 18 września 2017

Tiil Sum "I nie ma śmierci, i sen jest tylko..."



Tiil Sum „I nie ma śmierci, i sen jest tylko...”

Senna mgła, zaciskając węzeł nieświadomości na pragnącym niebytu umyśle, dozuje śmierci siostrzaną ulgę, gdy rozpadające się za życia truchło zawiera kotary swych powiek, kończąc tysięczny akt w spektaklu nieustannego cierpienia. Spływa powoli, wyzbywając się z każdą ustępującą minutą onirycznych wędrówek złudnych nadziei przebudzenia w lepszym świecie, bo tam ból tylko czeka i masochistyczna rozkosz...
Norweska aż do bólu i nim przepełniona w każdym calu, muzyczna podróż śniegiem okrytymi dolinami i w ich płaszczyznach żłobionymi arteriami krętych ścieżyn, prowadzących ku nieuniknionemu. Wodzone słowem skazanego na powolną agonię piewcy „cierpienia prawdziwego”, nikomu już dziś chyba nieznanego (no poza charczącemu te wersety zgnilizny Legionowi), martwego – a jakże! - Kazimierza Ratonia, wbijają w niziny stanów depresyjnych. Bo jakże gnijący żywcem, bez znieczulenia, mógł on widzieć ten świat? Skreślone deformantem metafor wewnętrzne cierpienie, nieznane nikomu innemu poza żywym trupem zwiedzającym śluzem zbrukane katakumby toczącej go choroby, trzykroć zawyło z nagrobnego epitafium ustrojonego leśnym wzorem digipacka CD. Zawyło północnym wichrem, pchając drakkary-widma przez morza północy ku zatraceniu.

Immortalowski topór zatoczył krwawy łuk, siekąc i miażdżąc od pierwszego riffu bezlitosnym dźwiękiem emitowanym z kolumn zestawu hi-fi. I choć nie jest to w żadnym calu kopia Battles in the North, to ten duch, ten DUCH, jest tu obecny, bo szronem tkane warkocze riffów, nizane strunami gitar na strugi gęstego dźwięku spływającego z gitarowych gryfów, mrożą. Legion stając na wysokości zadania, rewelacyjnie zaaranżował trudne do wyartykułowania w blackmetalowej formule polskojęzyczne wersy, wplatając je umiejętnie między drążące lodową skałę zmienną melodię skostniałych riffów. Typowa dla Skandynawii narracja a jednak umiejętnie przełożona na bardziej typową dla naszej sceny melancholię i zwątpienie wylewające się z każdego zwalniającego i łkającego zawodzącą solówką dźwięku, swobodnie mogącego także zaistnieć na niejednym, nie stroniącym od metalowych naleciałości, gotyckim wydawnictwie. Tysiące samobójczych myśli wyrażone w niewiele ponad kwadransie zabijają wszelakie próby umiejscowienia tego krótkiego materiału w gronie klimatycznych a zarazem zrozumiałych dla większości ludzkiego mrowia form przekazu muzycznego, bo uwikłanego w brutalną i brudną formułę. To zrozumie jedynie ten, co miał styczność choć raz z tymi tekstami i zrozumiał, kto cierpiał pospołu z tymi co w przepełnioną księżycowym światłem noc na ławce w parku lub na cmentarnej alei wycharczał ku tafli Luny wersety swej ulubionej pieśni sprzed 2-3 dekad z butlą w dłoni. Materiał hołdujący manierze lat dziewięćdziesiątych, kiedy blackmetalowa scena przeżywała swój rozkwit, płodząc obficie materiały będące do dziś dnia kamieniami milowymi gatunku. Schlebiający głównie szybkiej ale nierzadko i popadającej w zwolnienia formule, obficie serwującej soczyste strugi sunących po gryfie nut cierpienia i zadumy nad smutnym żywotem, którego kwintesencją jest wpychające w szaleństwo oczekiwanie wybawiającej z łańcuchów bólu śmierci. Ta epka to przedstawiciel klasycznego a zarazem najlepszego oblicza gatunku, nastawionego na agresywny przekaz z dużą dozą melodii i charakterystycznego, zimnego brzmienia, stworzonego daleko tam, na północy, w piwnicach. Jakże owocny wydało plon, to sczerniałe ziarno...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz