Translate

poniedziałek, 13 listopada 2017

ANIMA DAMNATA „Nefarious Seed Grows to Bring Forth Supremacy of the Beast„



Wrocławski hord – ANIMA DAMNATA, po dekadzie wydawniczego niebytu i lekkim zreformowaniu składu, powrócił aby udowodnić że, bestialskie i odhumanizowane dźwięki, oparte na brutal death metalu, nie odejdą nigdy do skansenu sztuk zapomnianych. Nie ma na to nadziei dla środowisk rozmiłowanych w pokoju (wiecznym) i wyciach anielskich chórków, bowiem zaangażowanie (czytaj: pasja) osób kreujących ów dźwiękowy terror, graniczący jednak z fanatycznym uwielbieniem dla muzyki samej w sobie, nie pozwoli im nigdy zawiesić instrumentów na przysłowiowym kołku (szubienicy). Osoby (podsądni) tworzący Duszę Przeklętą są w większości weteranami sceny, pożerającymi chleb z niejednego pieca, których wypieki przecież każdy z nas posiada w swych domowych kolekcjach. Różnorodność stylistyczna hołdująca i tak bezkompromisowości i zezwierzęceniu obyczajów, nabiera tu nowego wymiaru. Oczywiście, okraszona jest namiastką techniki gdyż spłodzenie tylu muzyczno-werbalnych bękartów ku czci Rogatego i jego stadku demonów musiało odcisnąć swe piętno-skarb czarownicy, czy też przynajmniej glejmo pospolitego wiedźmaka. Jednakże, bez obaw. Spocznijcie przed świątyniami zestawów hi-fi w objęciach swych foteli, moi złem przepełnieni akolici albowiem, nie ma tu mowy o żadnym wymuskanym w studio tworze z pogranicza prog czy technical czy jak to tam zwykło się w zachodniej części kontynentu wyrażać o namaszczonym umiejętnościami graniu. To nadal jest brud, chamstwo i rdza łańcuchów na przepoconych skórach i dżinsach, jeno że wobec niebagatelnego doświadczenia współzbrodniarzy doprowadzone do takiego poziomu, poza którym nie stworzono jeszcze (zapewne chwilowo) nic, a poniżej którego po prostu już było by akurat IM WŁAŚNIE po prostu wstyd cokolwiek spłodzić, nawet jeśli wypełzło by to na ten posrany świat ze splugawionego gwałtem i mordem nieprawego (jasne że lewa strona autostrady) łoża. Wspólne dzieło będące efektem wspomaganej instrumentarium, studyjnej orgii dokonanej jakoś w ostatnich urywkach bieżącego cyklu słonecznego, w bólach porodowych i mękach piekielnych powstawało przez jakieś sześc lat i musiało odczekać około dwóch lat, nim zostało rozsiane wraz z pomorem po naszej krainie łez, więc nie dziwota że jest to emanacja najczystszej furii, wściekłości i co tu dużo pisać – zbydlęcenia. Długo nie doświadczymy ponownej dawki takiego nagromadzenia zbrutalizowanej a zarazem nie popadającej w kakofonię muzyki, czemu uległo wcześniej wielu niedoświadczonych. Necrolucas pospołu z Necrosodomem wydali na łono świata po prostu kolejne dziecko Rosemary, porównywalne w swej skuteczności działania do źródła zamieszania w klasyku filmu romatycznego – Braindead, a więc osławionego małopszczura. Ta płyta gryzie, tnąc brzeszczotami dzikich i nieokiełznanych riffów tkankę pospołu z kośćmi, z chirurgiczną precyzją skalpela w rękach patologa dokonującego pośmiertnych amputacji. Szarpie blastami z efektywnością piły łańcuchowej w rękach szalonego seryjnego mordercy, torującego sobie drogę przez zatłoczone w godzinach szczytu metro. Nie zawiera w sobie ani jednej drobnej plamki pustej, niezagospodarowanej pod dźwięk przestrzeni. Tętni swym indywidualnym, jakże nabrzmiałym zombi-ropą, ale jednak życiem. Dzikość i furia przekazu werbalnego to nic jak dotąd nowego z czym nie obcowalibyśmy pod tą nazwą, niemniej jednak poziom frustracji osiągnął pułap nieboskłonu, gospodarzowi którego zresztą o(b)mawiana czarcia załoga nie za bardzo sprzyja, wychwalając ile się tylko da imię oponenta. Przepełniona jak najnowocześniejszymi, niespotytkanymi na płytach kolegów po fachu patentami, które niewątpliwie niebawem okażą się obfitującym dla naśladowców źródłem inspiracji, koegzystuje z klasycznymi już dla gatunku brutal satanic death metal zagrywkami. Ultra szybkie riffy, przeganiane blastami, kraszone lekkimi zwolnieniami będącymi polem popisu dla efektownych przejść i spływających jeszcze szybciej mikrosolówek, bywają idealnym tłem dla kontrastujących, bo utrzymanych w średnich tempach ciosach z gwiżdżącymi, wyjącymi wręcz w niskich tonach gitarowymi pochodami.

Różnorodność, oto recepta na skuteczność ataku. Cóż, ziarno to kiełkowało naprawdę długo i zapewne modyfikowane było w piekielnym laboratorium, zapewne nie tylko genetycznie. Dekada absencji to szmat czasu w którym piekło może i nie zamarznie ale podążający tam z pełną świadomością i zapałem ochotnicy potrafią zmajstrować genialne dźwięki. Jednakże przy tej częstotliwości, to za jakieś dwie kolejne płyty wobec naturalnego zużycia wątroby, dźwięków tych na tej planecie dane mi już nie będzie uświadczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz