Wrocławski hord – ANIMA DAMNATA, po dekadzie wydawniczego niebytu
i lekkim zreformowaniu składu, powrócił aby udowodnić że,
bestialskie i odhumanizowane dźwięki, oparte na brutal death metalu,
nie odejdą nigdy do skansenu sztuk zapomnianych. Nie ma na to
nadziei dla środowisk rozmiłowanych w pokoju (wiecznym) i wyciach
anielskich chórków, bowiem zaangażowanie (czytaj: pasja) osób
kreujących ów dźwiękowy terror, graniczący jednak z fanatycznym
uwielbieniem dla muzyki samej w sobie, nie pozwoli im nigdy zawiesić
instrumentów na przysłowiowym kołku (szubienicy). Osoby (podsądni)
tworzący Duszę Przeklętą są
w większości weteranami sceny, pożerającymi chleb z niejednego
pieca, których wypieki przecież każdy z nas posiada w swych
domowych kolekcjach. Różnorodność stylistyczna hołdująca i tak
bezkompromisowości i zezwierzęceniu obyczajów, nabiera tu nowego
wymiaru. Oczywiście, okraszona jest namiastką techniki gdyż
spłodzenie tylu muzyczno-werbalnych bękartów ku czci Rogatego i
jego stadku demonów musiało odcisnąć swe piętno-skarb czarownicy,
czy też przynajmniej glejmo pospolitego wiedźmaka. Jednakże, bez
obaw. Spocznijcie przed świątyniami zestawów hi-fi w objęciach swych foteli, moi złem przepełnieni
akolici albowiem, nie ma tu mowy o żadnym wymuskanym w studio tworze
z pogranicza prog czy technical czy jak to tam zwykło się w
zachodniej części kontynentu wyrażać o namaszczonym
umiejętnościami graniu. To nadal jest brud, chamstwo i rdza
łańcuchów na przepoconych skórach i dżinsach, jeno że wobec
niebagatelnego doświadczenia współzbrodniarzy doprowadzone do
takiego poziomu, poza którym nie stworzono jeszcze (zapewne
chwilowo) nic, a poniżej którego po prostu już było by akurat IM
WŁAŚNIE po prostu wstyd cokolwiek spłodzić, nawet jeśli wypełzło
by to na ten posrany świat ze splugawionego gwałtem i mordem
nieprawego (jasne że lewa strona autostrady) łoża. Wspólne dzieło
będące efektem wspomaganej instrumentarium, studyjnej orgii
dokonanej jakoś w ostatnich urywkach bieżącego cyklu słonecznego,
w bólach porodowych i mękach piekielnych powstawało przez jakieś
sześc lat i musiało odczekać około dwóch lat, nim zostało
rozsiane wraz z pomorem po naszej krainie łez, więc nie dziwota że
jest to emanacja najczystszej furii, wściekłości i co tu dużo
pisać – zbydlęcenia. Długo nie doświadczymy ponownej dawki
takiego nagromadzenia zbrutalizowanej a zarazem nie popadającej w
kakofonię muzyki, czemu uległo wcześniej wielu niedoświadczonych. Necrolucas pospołu z Necrosodomem wydali na łono
świata po prostu kolejne dziecko Rosemary, porównywalne w swej
skuteczności działania do źródła zamieszania w klasyku filmu
romatycznego – Braindead, a więc osławionego małopszczura. Ta
płyta gryzie, tnąc brzeszczotami dzikich i nieokiełznanych riffów
tkankę pospołu z kośćmi, z chirurgiczną precyzją skalpela w
rękach patologa dokonującego pośmiertnych amputacji. Szarpie
blastami z efektywnością piły łańcuchowej w rękach szalonego
seryjnego mordercy, torującego sobie drogę przez zatłoczone w
godzinach szczytu metro. Nie zawiera w sobie ani jednej drobnej
plamki pustej, niezagospodarowanej pod dźwięk przestrzeni. Tętni
swym indywidualnym, jakże nabrzmiałym zombi-ropą, ale jednak
życiem. Dzikość i furia przekazu werbalnego to nic jak dotąd
nowego z czym nie obcowalibyśmy pod tą nazwą, niemniej jednak poziom
frustracji osiągnął pułap nieboskłonu, gospodarzowi którego
zresztą o(b)mawiana czarcia załoga nie za bardzo sprzyja,
wychwalając ile się tylko da imię oponenta. Przepełniona jak
najnowocześniejszymi, niespotytkanymi na płytach kolegów po fachu
patentami, które niewątpliwie niebawem okażą się obfitującym dla naśladowców źródłem inspiracji, koegzystuje z klasycznymi już
dla gatunku brutal satanic death metal zagrywkami. Ultra szybkie
riffy, przeganiane blastami, kraszone lekkimi zwolnieniami będącymi
polem popisu dla efektownych przejść i spływających jeszcze szybciej
mikrosolówek, bywają idealnym tłem dla kontrastujących, bo
utrzymanych w średnich tempach ciosach z gwiżdżącymi, wyjącymi
wręcz w niskich tonach gitarowymi pochodami.
Różnorodność,
oto recepta na skuteczność ataku. Cóż, ziarno to kiełkowało
naprawdę długo i zapewne modyfikowane było w piekielnym
laboratorium, zapewne nie tylko genetycznie. Dekada absencji to szmat
czasu w którym piekło może i nie zamarznie ale podążający tam z
pełną świadomością i zapałem ochotnicy potrafią zmajstrować
genialne dźwięki. Jednakże przy tej częstotliwości, to za jakieś
dwie kolejne płyty wobec naturalnego zużycia wątroby, dźwięków
tych na tej planecie dane mi już nie będzie uświadczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz