KINGDOM
Królestwo
rozwarło swe wrota po raz siódmy. Krusząc pieczęć dwuletniej
ciszy, uwolniło strumienie ognistej mazi riffów i piekielnych
werbli spływających z gnijących trzewi martwej ziemi. Spadł
knebel rdzy z szczęk zawiasów a usta wrót wypełnił jęk... Jak
na deathmetalową bestię przystało, tym nieomal półgodzinnym
materiałem trzej królowie zdesekrowali wszystko, co nie zdążyło
umknąć a pozostało w zasięgu zwiniętej w pięść krogulczego
pazura. Diabelski młot zatoczył osiem smolistych łuków, po
dwakroć spluwając strzępem tkanki na cztery strony świata, by
strzaskać grobowce ludzkości.
Bezpardonowa,
a mimo to pełna technicznych smaczków dźwiękowa jatka przetacza
się niewzruszenie, niczym walec przez zgliszcza szpitala zakaźnego,
skutecznie annihilując żywe, miażdżąc je pospołu z martwym i
dogorywającym. Stojąc nieco na rozstaju dróg, nie mogąc się
zdecydować w pełni, czy oddać hołd jedynie starej szkole brutal
death metalu okraszając ją większą dozą melodyjności i
techniki, operator machiny zakręcił profilaktycznie kierownikiem
krwiożerczego kombajnu nieco na północ, deflorując nieco poletka
black metalowej bezkompromisowości i furii lat dziewięćdziesiątych,
kiedy gatunek ten nie brał jeńców. Naturalną konsekwencją tego
zabiegu było kolejne sięgnięcie po perłę z dorobku sceny
norweskiej tamtych lat, tym razem objawiające się coverem
Nieśmiertelnego – Blashyrkh. Dziewiczo biały śnieg spłynął
smolistą sraką tworząc węglowe bałwany diabelskiego pomiotu, bo
na krew tu już nie ma miejsca.
Pulsująca
nawała nut emitowanych przez większość programu z prędkością
światła, już w chwilę po odpaleniu CD miota brzeszczotami
wizgających solówek i korbaczami gruchocących gnaty riffów, i tak
nieustannie przez około 8 i pół stojącej na mym biurku klepsydry,
a wszystko to przy akompaniamencie uruchomionej na paliwie
rakietowym młockarki, wbijającej ćwieki raz za razem,
okaleczając...
Krótka, ale
jakże intensywna deathmetalowa produkcja, udowadniająca, że w tej
dziedzinie jeszcze długo nie zostanie powiedziane ostatnie słowo,
bo pomysłowość zgranych muzyków zawsze wyda na sponiewierane łono
świata coś świeżego, aczkolwiek niekoniecznie ładnie pachnącego.
Bo świeże ścierwo nie jest złe. A to nie jest grzeczny metal dla
plastikowej młodzieży ale solidny, osadzony na technice, ale
bezwzględny death metal. Płyta która niewątpliwie wzniosła
Kingdom o kilka kolejnych szczebli wzwyż na drabinie różnorakich,
nikomu normalnie myślącemu niepotrzebnych rankingów. Nazwa
zobowiązuje. Królewskie granie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz