Translate

czwartek, 3 maja 2018

STILLBORN Crave for killing


STILLBORN Crave for killing

Martwo narodzony zmrużył swe powieki, ukojony szeptem recytowanych baśni abortowanych i radosną pieśnią zamrożonych embrionów. Wyciągnął swe kruche ramionka w miłosnym uścisku odtrąconego w martwicznym rozkładzie płodu, zacisnął piąstki i... zapierdolił otoczonym poporonnym śluzem kułakiem w zielonkawozgniłym kolorem migający przycisk PLAY, czym uwolnił drzemiącą w plastikowej formie srebrnego kręgu furię, ścinającą z mocą piły tarczowej łby niepokornych. W ekstremalnych przypadkach wyrywającą się z leniwie przewijającej się rolki taśmy, z wolna zaciskającej się na gardle niewiernego.
Żądza zabijania to 20 minut sadomasochistycznej orgii, wybijanej każdym kolejnym bretnalem, każdym kolejnym uderzeniem piekielnego młota, coraz głębiej zatapiającego kolce w układzie nerwowym skazańca, pieszcząc go przez około 5 klepsydr, z aptekarską precyzją odwracanych za każdym ostatnim upadłym ziarnem pustyni.
Ćwiek pierwszy – jakże szczere wyznanie przyobleczone w deathmetalową formułę, już od pierwszej nuty uderza twarzą słuchacza o bruk. Starodeicidowski sznyt, okraszony tłuczonym w nieopamiętaniu zestawie, zwłaszcza zmolestowanym werblem, nadaje charakteru całego małego wydawnictwa. Ciul z tym, że tekst to poniekąd cover a na pewno parafraza z hiciora boys bandu wyklutego u początku lat osiemdziesiątych, bo o tym dowiedziałem się dopiero po uzbrojeniu oka w szkła wyostrzające świat na dystansie mich z karmą. Muzycznie jest to idealne wprowadzenie w szybki jak płonący pierdun Thora rozprowadzony po nieboskłonie materiał, w którym nie ma odrobiny nieprzystającej do tematyki albumu łagodności. Zwolnienia dające możliwość zagęszczenia atmosfery ciągnącym i lepkim riffem nadają jedynie smaku i wprowadzają w uderzenie drugie – być! Krótszy i nie poddający się jakimkolwiek ograniczeniom wałek, już samym tekstem definiujący czym są zasady. Ot, taka piosnka o tym, jak powinno być w relacjach międzyludzkich. Nieco furiackich przejść uwalniających demona mającego w planach rozdupcyć werbel w drzazgi przy wizgu gitarowych bełtów, mknących po uwolnieniu cięciwy napiętej jak moralność polityka kuszy, ku obranemu celu. Odsłona trzecia – tytułowa żądza zabijania! No tak, ponownie nagrany wałek z pierwszego w historii Poronionego demosa z 1999. Kawałek nie zestarzał się ani o jotę, ponownie nagrany w obecnej formule, nabiera jedynie jadu i mocy, bo już w pierwowzorze rozpieprzał wszystko na swej drodze niczym taran deflorujący dziewictwo wrót zdobywanego zamczyska. Po tym tornado, już musi być nieco wolniej, toteż i gwóźdź numer 4 – Korowód, to przy okazji ambitnie wplecione w metalową rozwałkę słowa wiersza Leszka Aleksandra-Moczulskiego, jakkolwiek wzbogacone w stosownej chwili o jakże słodko brzmiące „kurwa”, tak też i reprezentujący o wiele bardziej bogato rozbudowaną technicznie konstrukcję utworu. Zgrabne operowanie zmianami tempa rzężenia gitar i młócy basu i bębnów, pospołu z (znowu Deicide!, jak za młodu!!) dwuwokalnym, na przemian wrzaskliwym i growlem niesionym potężnym przekazem zawartym w wersetach suwalskiego poety. No i na koniec – numer 5, Staroświeckość we mnie jest. Moloch song, bo aż 6 minut dźwiękowej przemocy. Podzielony na dwa bloki oddzielone może sekundową przerwą, wypełniony w drugim akcie klimatyczną, wolną przenikającą całokształt solówką wiodącą całe instrumentarium ku walcowemu pochodowi, wieńczącemu płytkę/kasetę/może (kiedyś) vinyl, a wcześniej wypełniającemu początek utworu. Tekst jak zwykle nie pozostawiający pola do różnorakich interpretacji, światopogląd mieleckiego hordu od zarania skiby gruntu z gównem pod kamień węgielny, nie uległ przesunięciu ani o stopień na wschód. Cóż, okręt ich na kursie 66'6'' od dwudziestu już lat.
Trzy uwidocznione w czarną smołą malowanym booklecie, wściekłe na cały świat pisanki zagrzmiały po raz enty, niewiele wyzierając z obłapiającej je mazi. I tylko te szubieniczne sznury rozpięte na rzymskim narzędziu kaźni, wieszczą niespokojnie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz