STILLBORN Crave for killing
Martwo narodzony
zmrużył swe powieki, ukojony szeptem recytowanych baśni
abortowanych i radosną pieśnią zamrożonych embrionów. Wyciągnął
swe kruche ramionka w miłosnym uścisku odtrąconego w martwicznym
rozkładzie płodu, zacisnął piąstki i... zapierdolił otoczonym
poporonnym śluzem kułakiem w zielonkawozgniłym kolorem migający
przycisk PLAY, czym uwolnił drzemiącą w plastikowej formie
srebrnego kręgu furię, ścinającą z mocą piły tarczowej łby
niepokornych. W ekstremalnych przypadkach wyrywającą się z leniwie
przewijającej się rolki taśmy, z wolna zaciskającej się na
gardle niewiernego.
Żądza zabijania
to 20 minut sadomasochistycznej orgii, wybijanej każdym kolejnym
bretnalem, każdym kolejnym uderzeniem piekielnego młota, coraz
głębiej zatapiającego kolce w układzie nerwowym skazańca,
pieszcząc go przez około 5 klepsydr, z aptekarską precyzją
odwracanych za każdym ostatnim upadłym ziarnem pustyni.
Ćwiek pierwszy – jakże szczere
wyznanie przyobleczone w deathmetalową formułę, już od pierwszej
nuty uderza twarzą słuchacza o bruk. Starodeicidowski sznyt,
okraszony tłuczonym w nieopamiętaniu zestawie, zwłaszcza
zmolestowanym werblem, nadaje charakteru całego małego wydawnictwa.
Ciul z tym, że tekst to poniekąd cover a na pewno parafraza z
hiciora boys bandu wyklutego u początku lat osiemdziesiątych, bo o
tym dowiedziałem się dopiero po uzbrojeniu oka w szkła
wyostrzające świat na dystansie mich z karmą. Muzycznie jest to
idealne wprowadzenie w szybki jak płonący pierdun Thora
rozprowadzony po nieboskłonie materiał, w którym nie ma odrobiny
nieprzystającej do tematyki albumu łagodności. Zwolnienia dające
możliwość zagęszczenia atmosfery ciągnącym i lepkim riffem
nadają jedynie smaku i wprowadzają w uderzenie drugie – być!
Krótszy i nie poddający się jakimkolwiek ograniczeniom wałek, już
samym tekstem definiujący czym są zasady. Ot, taka piosnka o tym,
jak powinno być w relacjach międzyludzkich. Nieco furiackich
przejść uwalniających demona mającego w planach rozdupcyć werbel
w drzazgi przy wizgu gitarowych bełtów, mknących po uwolnieniu
cięciwy napiętej jak moralność polityka kuszy, ku obranemu celu.
Odsłona trzecia – tytułowa żądza zabijania! No tak, ponownie
nagrany wałek z pierwszego w historii Poronionego demosa z 1999.
Kawałek nie zestarzał się ani o jotę, ponownie nagrany w obecnej
formule, nabiera jedynie jadu i mocy, bo już w pierwowzorze
rozpieprzał wszystko na swej drodze niczym taran deflorujący
dziewictwo wrót zdobywanego zamczyska. Po tym tornado, już musi być
nieco wolniej, toteż i gwóźdź numer 4 – Korowód, to przy
okazji ambitnie wplecione w metalową rozwałkę słowa wiersza
Leszka Aleksandra-Moczulskiego, jakkolwiek wzbogacone w stosownej
chwili o jakże słodko brzmiące „kurwa”, tak też i
reprezentujący o wiele bardziej bogato rozbudowaną technicznie
konstrukcję utworu. Zgrabne operowanie zmianami tempa rzężenia
gitar i młócy basu i bębnów, pospołu z (znowu Deicide!, jak za
młodu!!) dwuwokalnym, na przemian wrzaskliwym i growlem niesionym
potężnym przekazem zawartym w wersetach suwalskiego poety. No i na
koniec – numer 5, Staroświeckość we mnie jest. Moloch song, bo
aż 6 minut dźwiękowej przemocy. Podzielony na dwa bloki oddzielone
może sekundową przerwą, wypełniony w drugim akcie klimatyczną,
wolną przenikającą całokształt solówką wiodącą całe
instrumentarium ku walcowemu pochodowi, wieńczącemu
płytkę/kasetę/może (kiedyś) vinyl, a wcześniej wypełniającemu
początek utworu. Tekst jak zwykle nie pozostawiający pola do
różnorakich interpretacji, światopogląd mieleckiego hordu od
zarania skiby gruntu z gównem pod kamień węgielny, nie uległ
przesunięciu ani o stopień na wschód. Cóż, okręt ich na kursie
66'6'' od dwudziestu już lat.
Trzy uwidocznione
w czarną smołą malowanym booklecie, wściekłe na cały świat
pisanki zagrzmiały po raz enty, niewiele wyzierając z obłapiającej
je mazi. I tylko te szubieniczne sznury rozpięte na rzymskim
narzędziu kaźni, wieszczą niespokojnie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz