Translate

wtorek, 29 stycznia 2019

Behemoth "I Loved You at Your Darkest"



BEHEMOTH „I Loved You at Your Darkest„

Wśród skrytych w głębi lasów Pomorza zapomnianych zgliszcz gontyn Sventevitha, przeminął czas undergroundu... Bestia zrzuciła spocone skóry przyozdobione rdzą łańcuchów i lśnieniem gwoździ, podkręciła wystylizowanego wąsa nad starannie brzytwą wygładzoną skórą twarzy i odpięła ostatni guzik skrojonej na miarę marynarki Hugo Bossa. Smród potu zastąpiła woń nienajtańszych perfum. Szatan wkroczył z manierą na salony jednym puszczając oko, innym pokazując środkowy palec. Jakkolwiek można zniesmaczać się otoczką jaką roztacza wokół siebie Behemoth i wręcz być zmierzonym teatrzykiem upublicznienia prywatności lidera tego przedsięwzięcia, tak też nie sposób zakwestionować muzycznego talentu osób zaangażowanych w stworzenie każdej kolejnej produkcji z tym logo, zwłaszcza wobec jej wielowymiarowości. Można tej muzy nie lubić, ale nie jest uczciwe kwestionowanie jej złożoności wynikającej z talentu rozwijanego tysiącami godzin prób, koncertów i pomysłów wylewających się ognistymi strumieniami z umysłów zaangażowanych w ich ostateczne uwiecznienie na tym czy innym nośniku. A jest tych nośników sporo, co osiąga dziś niewielu i to zazwyczaj tych co naprawdę stąpają stanowczo powyżej undergroundu. A dostępujemy tych dźwięków i z CD i z MC i z vinyla, przy czym vinyl w kilku wersjach bo i duży placek i dwa średnie a i wersje mieszane z dodatkowymi nośnikami. No códa, códa, gdzie ta wóda. Pytam po co? Można posypać groszem i nabyć wersję slipcase japońską z jednym kawałkiem więcej, ale nie pytajcie ile kosztuje, zwłaszcza, że booklet nie zawiera nawet tekstu do bonusowego utworu a jakieś krzaczory na obwolucie w charakterze dodatku jakoś latają mi osobiście wkoło zada. No ale skupmy się na muzyce. No i kurwa zonk... Przedostatni wypust, czy jak kto woli spust surówki z pieca hutniczego pomimo parcia naprzód w złożoności aranżacji raczej w kilku momentach nudził, by nie rzec, że wnerwiał swym patosem, niepotrzebnymi i przekombinowanymi pomysłami czym doprowadzał do wniosku, że wyjebać kilka kawałków i będzie zacna epka. Potem wyszły epki z naprawdę porządnymi B-sides, czym wywołały u mnie niemałą konsternację, bo okazuje się, że ten patos był jednak zamierzony. To nie był wypadek przy pracy. No i ILYAYD to potwierdza. Rozmach kompozycyjny, ciężar swobodnie przelewający się z momentami rockowych aranżacji po deathmetalowe sznyty, balansuje niczym dobrze zbalastowany kontenerowiec na wzburzonym oceanie, wgryzając się w kolejne spienione fale niedowierzania, kontrastującego z już raczej osłabionymi oczekiwaniami po poprzedniczce. A tu nie ma już ani jednej złej nuty. Są rewelacyjne, koncertowe wręcz momentami można rzec – hymny. Gdyby odebrać to z jakimiś wyjcami z churu czy innej sekty, pewnie była by totalna miazga emocjonalna odbiorcy, niepozwalająca wyjść z sali bez wyraźnie odkształcającej odzierz erekcji. Podarujmy sobie tytuły utworów otworów, zarówno bonusowy u japońca, bo pewnikiem czeka nas za chwilę zalew niepotrzebnie drenujących portfele epek, no ale może i wreszcie wznowienie w ludzkim nakładzie, dającym możliwość nabycia, jakiś składak z B-sides czy nawet z wszystkimi ostatnimi zapchajdziurami wydawanymi przez Aeon. No zobaczymy. Przyszłość pokaże. Tymczasem teraźniejszość pokazuje kolejny już klip na portalach yt czy vemeo czy coś tam, być może, że nie ostatni, dodając do całości kolejnego wymiaru. Bo ten, co kupuje te płyty w tym czy innym innym fizycznym nośniku więzione dźwięki, uwalniane potem czy z sykiem głowicy magnetycznej czy z trzaskiem płonącej igły adapteru czy w płomieniach wieżgającej soczewki, widzi, jakim nakładem pracy okupiony musiał zostać i projekt grafik i wplecionych w nie zdjęć. Kto czyta, ten rozpozna jak dużym krokiem jest każdy kolejny tekst spisany na przestrzeni dziś już dekad, niegdyś na obszarpanych kartach zeszytu, dziś raczej na skrywającym terabajty informacji dysku. Ostatnie lata oferują, mimo śmierci metalu w telewizji, rozkwit mniej czy bardziej chujowych obrazków na wspomnianych ileś tam znaków wcześniej portalach internetowych. No i przeskok oferowany kolejnymi obrazkami omawianej formacji też nie pozostawia złudzeń, jak wielka ilość osób zaangażowana jest w ten żywy mechanizm, którego macki wkraczają na dość absurdalne poletka karm dla zwierzaków, na co spuszczę kotarę milczenia, bo z dupereli dopuszczam jedynie klasyczny merch w postaci bluz czy koszulek i innych podobnych pierdół.
Konkluzja: płyta, która wobec pajacowania Adama nie wejdzie zbyt łatwo, no chyba że ktoś ortodoksyjnie wyznaje kult nazwy, wtedy nie ma za bardzo o czym pisać. A ja, o ile śledzę rozwój formacji od Grom, by cofnąć się do wcześniejszych wydawnictw i podążąć szlakiem rysowanym kolejnym wydawnictwem, to mam jednak do kapeli na B coraz więcej żalu. Kompletnie zgnoili idee BM, z którym nie mają nic wspólnego od lat i wielu wydawnictw, czym jednakże wycierają ryje na salonach bredząc niepotrzebnie. Gimbaza i tak łyknie. Ludzie o wyrobionym smaku, albo polubią bo smakuje, albo wyplują z obrzydzeniem. Od dawien dawna, niczym Niosący Światło z Edenu, tak w moim osobistym rankingu ekipa Nergala jako spadła z piedestału, stanowi mocną, ale ligę B. Na pewno nowa płyta wyniosła ją ponownie wysoko, ale nie mają już szans na powrót. Zresztą, kogo to w dzisiejszych czasach obchodzi? Do mnie dociera jedynie muzyka i cała reszta wpleciona w mozaikę ogólnie rozumianej w swej wielowymiarowości płyty. Całą otoczka zazwyczaj powodująca zniesmaczenie, najnormalniej powoduje odcięcie się od wszelakiego info na temat. Taka to już jest równowaga we wszechświecie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz