Tak to już
bywa w undergroundzie, że czasem wypluje ze swych trzewi coś, co ni cholery
samo nie chce stamtąd wyleźć. Coś co kurczowo trzyma się piekielnianej pępowiny
kopalni z której próbowano owo cudo wygrzebać i szponiastymi łapkami pokazując
palce-fakalce wkopuje się coraz głębiej – aby tylko przez przypadek Słonko nie
polizało swoim promykami. Dla kopalnianych egzemplarzy takowa kuracja to ponoć
przynosi efekty porównywalne z kąpielą Władcy Much w H2Ośw.
Koneksje
rodzinne pominiemy, bo kto zna temat, ten wie w jakiej hordzie działał twórca
Nekkrofukk i w jakiej jeszcze innej działa obecnie. Kto nie zna, nie musi, bo
najważniejsza jest muzyka, a zawarta na uroczo zwanym Wymiocinami Nuklearnego
Kozła jest baaaaardzo odmienna od… no, nieistotne od kogo. Nazwami wypomnianych
do tego materiału nie mam zamiaru zachęcać. Bo nie tędy droga.
Zaczynamy od
szufladkowania, bo czytający bardzo to lubią. Bardzo lubią ułatwienia. Proszę
bardzo: unholy-necro-ritual-funeral-doom-black-metal. Nikt nic nie rozumie
(zwłaszcza piszący) ale wszystkim się to podoba. I bardzo dobrze, bo muzę
trzeba czuć i się nią delektować a nie ją klasyfikować. No chyba, że na dwie
kategorie: lubię – nie lubię.
Omawiane mini-CDr
należy zdecydowanie do pierwszej grupy.
Zawierające 17
minut bez sześciu sekund wydawnictwo, ciągnące się jak smoła czy siara (sam tam
nie wiem w czym was będą maczać w Sheol) z kociołka. Mimo braku zamieszczonych
tekstów w skromnym bookleciku, już same tytuły nie dają złudzeń, że opływająca
w ohydne brzmienie rodem z sztolni (tak, właśnie z tej, z której próbujemy od
początku recenzji wywlec za pysk owego pluszaka co macha palcami-fakalcami)
muza hołduje kultowi Kozła. Nie bez powodu beczenie owego rogatego jegomościa
otwiera ten pochód dźwiękowej zagłady. Zagłady porównywalnej z podmuchem fali
uderzeniowej wybuchu nuklearnego. Nie uciekniesz, nie powstrzymasz, a ona
przejdzie po wszystkim i zrobi swoje. Czyli rozwali wszystko w drobny mak.
Ciężkie i powolne riffy, spotęgowane grzmotami nisko strojonego basu, powolne i
monotonne rytmy wystukane na bębnach, odmierzane uderzeniami w talerze i na
przystawkę growlujące wokale, przypominające miłosne wyznania zombies do
obgryzanego właśnie, uprzednio
upolowanego
kawałka gadającego mięcha. Mamy też
i malutkie smaczki, by tę upiorną muzę jeszcze bardziej uatrakcyjnić dla
wszystkich rozsmakowanych w takowym graniu. Już podczas wszystko mówiącego w
swym tytule, drugiego „walca” mamy do czynienia z jęknięciem dzwonu,
skradzionego zapewne z przycmentarnego, wiejskiego kościoła. A spotęgowane to jest
chyba od czasu do czasu dyskretnym wtrętem klawisza. Ale mogę się mylić. Ale to
nieważne. Ale to zajebiste…
No, te
dyskretne, niemalże organowe wtręty na pewno pojawiają się w trzecim „walcu”
(cholera, nie drogowym) i mnie od razu dają skojarzenia z przechamskim Beherit
z ich kultowego Drawing down the Moon. Inni pewnie usłyszą Blasphemy, ktoś
Hellhammer… ktoś coś innego. Nieważne. Bo z każdym kolejnym dźwiękiem jest
dalej tak samo posępnie, wolno, funeralnie. Atmosfera swym klimatem z każda
minutą coraz bardziej przypomina procesję wyłaniającą się z gęstej, że pokroić
sztyletem - mgły. Która ma chyba doprowadzić do jakiegoś tętniącego złem
miejsca, gdzie odprawione zostaną jakieś wyjęte spod praw ludzkich i
nieludzkich rytuały. Bo ostatni kawałek, to zdecydowane orzeźwienie, jak na
dotychczasowe standardy, nieomal szaleństwo temp, zaklęte w półtoraminutowej
orgii.
Wydawca gdzieś
tam wrzucił w przepastne otchłanie sieci informację, że pełnominutażowy
materiał ma się ukazać już niebawem. Cokolwiek by to nie oznaczało, ja czekam i
to z niecierpliwością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz