Translate

niedziela, 19 maja 2013

Nekkrofukk „Nukklear Goat Vomit”

Tak to już bywa w undergroundzie, że czasem wypluje ze swych trzewi coś, co ni cholery samo nie chce stamtąd wyleźć. Coś co kurczowo trzyma się piekielnianej pępowiny kopalni z której próbowano owo cudo wygrzebać i szponiastymi łapkami pokazując palce-fakalce wkopuje się coraz głębiej – aby tylko przez przypadek Słonko nie polizało swoim promykami. Dla kopalnianych egzemplarzy takowa kuracja to ponoć przynosi efekty porównywalne z kąpielą Władcy Much w H2Ośw.
Koneksje rodzinne pominiemy, bo kto zna temat, ten wie w jakiej hordzie działał twórca Nekkrofukk i w jakiej jeszcze innej działa obecnie. Kto nie zna, nie musi, bo najważniejsza jest muzyka, a zawarta na uroczo zwanym Wymiocinami Nuklearnego Kozła jest baaaaardzo odmienna od… no, nieistotne od kogo. Nazwami wypomnianych do tego materiału nie mam zamiaru zachęcać. Bo nie tędy droga.
Zaczynamy od szufladkowania, bo czytający bardzo to lubią. Bardzo lubią ułatwienia. Proszę bardzo: unholy-necro-ritual-funeral-doom-black-metal. Nikt nic nie rozumie (zwłaszcza piszący) ale wszystkim się to podoba. I bardzo dobrze, bo muzę trzeba czuć i się nią delektować a nie ją klasyfikować. No chyba, że na dwie kategorie: lubię – nie lubię.
Omawiane mini-CDr należy zdecydowanie do pierwszej grupy.
Zawierające 17 minut bez sześciu sekund wydawnictwo, ciągnące się jak smoła czy siara (sam tam nie wiem w czym was będą maczać w Sheol) z kociołka. Mimo braku zamieszczonych tekstów w skromnym bookleciku, już same tytuły nie dają złudzeń, że opływająca w ohydne brzmienie rodem z sztolni (tak, właśnie z tej, z której próbujemy od początku recenzji wywlec za pysk owego pluszaka co macha palcami-fakalcami) muza hołduje kultowi Kozła. Nie bez powodu beczenie owego rogatego jegomościa otwiera ten pochód dźwiękowej zagłady. Zagłady porównywalnej z podmuchem fali uderzeniowej wybuchu nuklearnego. Nie uciekniesz, nie powstrzymasz, a ona przejdzie po wszystkim i zrobi swoje. Czyli rozwali wszystko w drobny mak. Ciężkie i powolne riffy, spotęgowane grzmotami nisko strojonego basu, powolne i monotonne rytmy wystukane na bębnach, odmierzane uderzeniami w talerze i na przystawkę growlujące wokale, przypominające miłosne wyznania zombies do obgryzanego właśnie, uprzednio upolowanego kawałka  gadającego mięcha. Mamy też i malutkie smaczki, by tę upiorną muzę jeszcze bardziej uatrakcyjnić dla wszystkich rozsmakowanych w takowym graniu. Już podczas wszystko mówiącego w swym tytule, drugiego „walca” mamy do czynienia z jęknięciem dzwonu, skradzionego zapewne z przycmentarnego, wiejskiego kościoła. A spotęgowane to jest chyba od czasu do czasu dyskretnym wtrętem klawisza. Ale mogę się mylić. Ale to nieważne. Ale to zajebiste…
No, te dyskretne, niemalże organowe wtręty na pewno pojawiają się w trzecim „walcu” (cholera, nie drogowym) i mnie od razu dają skojarzenia z przechamskim Beherit z ich kultowego Drawing down the Moon. Inni pewnie usłyszą Blasphemy, ktoś Hellhammer… ktoś coś innego. Nieważne. Bo z każdym kolejnym dźwiękiem jest dalej tak samo posępnie, wolno, funeralnie. Atmosfera swym klimatem z każda minutą coraz bardziej przypomina procesję wyłaniającą się z gęstej, że pokroić sztyletem - mgły. Która ma chyba doprowadzić do jakiegoś tętniącego złem miejsca, gdzie odprawione zostaną jakieś wyjęte spod praw ludzkich i nieludzkich rytuały. Bo ostatni kawałek, to zdecydowane orzeźwienie, jak na dotychczasowe standardy, nieomal szaleństwo temp, zaklęte w półtoraminutowej orgii.
Wydawca gdzieś tam wrzucił w przepastne otchłanie sieci informację, że pełnominutażowy materiał ma się ukazać już niebawem. Cokolwiek by to nie oznaczało, ja czekam i to z niecierpliwością.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz