Translate

wtorek, 11 czerwca 2013

Mare - „Spheres Like Death/Throne of the Thirteenth Witch” 02/2013 Terratur Possessions



MARE


Dawno nie słyszałem tak wypełnionej mgłą unoszącą się znad uroczyska muzy. A może z zapomnianej, w proch obracającej się krypty. Któż to wie? To jedynie 36 minut muzyki, na którą składa się materiał z dwóch wydanych we wcześniejszych latach ep’s, ale to nieważne. Czasem małe wydawnictwo jest znacznie większym dziełem niż najdłuższy, a do tego najnudniejszy album.

Oczywiście, że muzyka tu przedstawiona to czystej postaci black metal, z samego serca Mekki tej wyklętej ze sztuk. Jasne, chodzi o Trondheim w Norwegii. I tyle w kwestii koneksji rodzinnych członków tego składu. Nie wiem i nie interesuje mnie to, czy ktoś z nich był wśród wesołej gromady co to spotykała się w piwnicznych kazamatach pewnego słynnego, dziś niepozornego domku mieszkalnego w leżącym nieopdal Oslo, a niegdyś mieszczącego, otoczony złą sławą, wynikającą zapewne i co nieco z nazwy, sklepik z płytami (winylowymi i w formacie MC’s jak by kto pytał, to było naprawdę dawno temu, niektórych z was nie było jeszcze w wakacyjnych planach waszych rodzicieli). 

A momentami, nawiązań do przesłynnej hordy szefa owego sklepu nie sposób uniknąć. Ale dobrych wzorców nie należy się wstydzić, bo nawet jeśli późniejszego wcielenia (wcieleń) owej komandy ktoś nie akceptuje, to nie obali legendarnej wręcz potęgi pierwszej długogrającej płyty wspomnianej załogi. Oczywistym jest że to wzór niedościgniony, ale podobieństwo do tej właśnie płyty jest zawsze pochlebstwem pierwszego sortu.

Co pierwsze? Muza nie jest na jedno kopyto, jakby ktoś oczekiwał. Jest raczej utrzymana w średnich tempach, a i pojawia się w tle, tworzący jedynie gęsty klimat mroku i wilgoci, akompaniament klawiszy czy jak te przeszkadzajki nazwać.

A i również deklamacje utrzymane w tonie najsłynniejszego węgierskiego Norwega – oczywiście że są. Muszą być. Tak też i być muszą niemalże świątynne tempa ich deklamacji, czemu oczywiście że towarzyszyć musi jednostajny riff, w podkładzie którego perkusista powoli wybija swe rytmy.

A już trzeci numer, ma charakterystyczne brzmienie, jakby żywcem wyjęte z owej płyty. Płynne falowanie riffu przewodniego, w tle zawodząca gitara rytmiczna, jakże charakterystycznie nastrojona, dudniący bas… A potem, a jakże – przyspieszamy. To już niemalże MayheM-owski Zamarzający Księżyc. Tyle, że w zwolnionym tempie, tyle że w tle, gdy bas dudni swą rozpływającą się w niebycie melodię – słyszy się te dodające mroku klawisze. Ale tak do czasu, bo już w pewnym momencie wszystko toczy się już zgodnie z najlepszymi wzorcami II fali gatunku. Poniekąd ten kawałek można by nazwać kowerem tegoż. Ale jak już wspomniałem, w przypadku tym to nie jest żaden zarzut. No, i pewnikiem Attila by się tego zaśpiewu nie powstydził.

No, ale już czwarty track, to czysty minimalistyczny ambient, tyle że takie to już pojawiały się na płytach innej legendy (dziś [dla mnie] martwej, wobec durnowatego oświadczenia herszta tego jednoosobowego składu). Mroczny podkład dla nocnej, świątynnej inkantacji. Inkantacji w języku – a jakże, samego Amundsena.

No i na tym koniec materiału z drugiej ep, bo potem – rozpoczyna się jak dla mnie uczta, czyli materiał z pierwszej ep, na który składają się kolejne trzy utwory, to zaiste – rarytas.

Pierwszy, ośmiominutowy moloch, to emanacja chłodu rodem z samego bieguna północnego, smród rozkładu z krypty, gdzie jakiś szaman odkrywa po raz pierwszy moce nekromancji. Typowe, norweskie riffy i wokal, jeszcze nie znający tej później przedstawionej światu (a może zaświatom) maniery. No i oczywiście te tchnące aurą z filmów grozy lat trzydziestych klawisze. To po to, by lepiej zabrzmiały w niemalże połowie marszowe pochody, jak i marszowe melodyjki powtórzone na tych upiornych klawiszach. Już potem utwór nabiera rozpędu i jest to co lubimy najbardziej, trochę blackowej łupanki, przejścia na perkusji i dalej ściganie wiedźmy ulatującej na miotle na swój pierwszy sabat.

Ostatnią z perełek oddziela półtoraminutowy ambient. Się wie, jak ktoś podziemnego blacku słucha, takie przerywniki najczęściej po prostu muszą być. No można to nazwac introsem, czy outrosem, jak to kto tam sobie nazwie, tak mieć będzie. Nieistotne. Klimat buduje. Posłuchać trzeba, bo nie jest to żadne debilne plumkanie ale wycie upira na tle werbli wojny, zwołujących do marszu ku Haar Megiddo… dobra, wizje na bok.

Ostatni majstersztyk to już od początku utrzymany w konwencji klasyki gatunku wyziew, z charakterystycznymi dla tej hordy zwolnieniami, podczas których oczywiście, musi pojawić się klawiszowy wtręt (co nie jest zarzutem, oj nie – tutaj, jak i na całym wydawnictwie to cholerstwo naprawdę jest zastosowane z głową, jest po prostu dopełnieniem mroku), który nawet w pewnym momencie daje skojarzenia z organami (tak, tak, właśnie tymi…). A i histerii w wokalu czasami dla poprawienia klimatu też nie zabrakło. Ale, co by nie mówić, takie zawodzenie psychopaty też nie raz słyszeliście.

I co tu więcej pisać? Przezajebiste 36 minut dla „smakoszy”. Początkującym odradzam, bo jednak trzeba mieć wysublimowany gust. Przejść przez te jednak melodyjniejsze kapele, nie hołdujące jednak aż tak cmentarnemu rozkładowi. Wiecie, to jak z pornosami – nie bez przyczyny niemowlakom się ich nie daje do oglądania, bo wyrastają potem na takich prawych obywateli jak my…






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz