Magia Gwiezdnej Entropii
I oto
wreszcie. Trzecie wydawnictwo Pożeraczy Słońc!!! Wyczekane, wymodlone, wyklęte…
Przepiękna, ale jakże inna to muzyka niż poprzedzające ją demo i ep. A zarazem
jakże już stylistycznie rozpoznawalna. Muzyka natchniona, a może wzniosła…
No właśnie –
wzniosła i natchniona. Zdecydowanie Plaga na tym materiale zwolniła. Bo i
właściwie nie potrzeba szaleńczego pościgu za rzuconym w otchłań nocy
zaklęciem, by wyrwać MOCY skrawek jej potęgi. Jest niewiele szybszych momentów,
ocierających się o typową, klasyczną wręcz blackową łupankę. W części drugiej
Trąb zagłady – kontynuacji brawurowej części pierwszej, którą Plaga oczarowała
mnie wręcz już na swym debiutanckim demo. No i jeszcze w jedynym anglojęzycznym
utworze.
Ogólnie jest
to album utrzymany w średnich tempach – cztery rewelacyjne, monotonne wręcz
molochy poprzedzone króciutkim, instrumentalnym introsem. Nie ma już
szaleńczych solos jak to wcześniej bywało, ale są wyraźnie heavy metalowe wręcz
wpływy, bo jest niezaprzeczalnie melodia w tej muzyce. I na niej praktycznie
cała płyta jest osadzona.
Ale tak miało być, dzięki temu wyraźnie mogły
zostać wydeklamowane wręcz teksty. A kluczem do tego wydawnictwa są właśnie one
- teksty. Nietuzinkowe. Poetyckie, ale i… hołdujące nauce. I spojrzeniu na
naszą planetę właśnie przez „naukowca szkiełko i oko” z perspektywy szpik
mrożącej pustki kosmosu. Z iluminatora przemierzającej pustkę stacji a może z
pozycji demiurga… demiurga z tytułem naukowym z astrofizyki…
No właśnie. W
tych tekstach jest klucz do zrozumienia tej płyty. Nazwijmy to – „przesłania
tej płyty”. Już na Pożeraczach Słońc co dociekliwsi w wersach tam zawartych
odkryli relacje z niemalże astralnych, kosmicznych podróży, z dala od szarej i
przewidywalnej przyziemności. Na dzień dzisiejszy, teksty tego wydawnictwa
stają się w moim skromnym mniemaniu Opus Magnum polskiej sceny BM, miejmy
nadzieję że do prześcignięcia na kolejnym materiale. To są poetyckie rozprawy
naukowe, ale zbudowane na fundamencie – że tak to skorzystam w tym miejscu z (tfu,
tfu) „komercyjnego” zwrotu zapożyczonego z pewnego poświęconego tematowi
periodyka – okultury. Nie ma wątpliwości, że Plaga zmierza lewą stroną Road
66(6) i nie trzeba być znawcą by to z nich wyczytać, bo już wyskrzeczane w
zapomnianym języku klątwy Choronzona z saharyjskiego widzenia Crowleya
odbierają złudzenia szukającym prostackich, typowo „deicide’owskich” liryków.
Ale już łacińskie wersy wręcz wyśpiewane na następnych minutach po prostu
powalą was na kolana, bynajmniej nie w religijnym uniesieniu, ale na pewno w
zachwycie.
Plaga
poczyniła ogromny krok naprzód. Kompozycje są tak odmienne od zawartych na
wcześniejszych wydawnictwach, a i tak od samego początku wiadomo, że to właśnie
muzyka generowana przez komandę VVojciecha. To chyba zaleta, że nie kopiując
samego siebie, zmierzając nieomal ‘pod prąd’ wyznaczonego wcześniej stylu, można
nadal zachowując własną tożsamość nagrać tak czytelny i rozpoznawalny materiał.
Ja tam czekam
na kolejny. A w międzyczasie pogrążam się w Magii Gwiezdnej Entropii i wśród
ryków Trąb Zagłady, w pierwszym wręcz rzędzie zasiadając - doświadczam po raz
kolejny Śmierci Cieplnej Wszechświata…
|
Świetna płyta. Świetny zespół i świetna recenzja. Pozdrawiam. 666.
OdpowiedzUsuń