Seagulls
Insane and Swans Deceased Mining Out the Void
Tak to już
jest, że zapraszając kogoś do współpracy osiąga się efekt świeżości, choć i tak
słuchacz obeznany z wcześniejszą twórczością rozpozna kto za słuchane dźwięki
jest odpowiedzialnym. Nie inaczej jest z omawianym projektem, który w głównej
mierze jest wypadkową wizji dwojga znanych na krajowej scenie muzyków,
przyprawioną szczyptą naleciałości muzycznych inspiracji niemniej kojarzonych
na muzycznym poletku zaproszonych gości, ale i tak wobec swej umykającej
jakimkolwiek możliwościom przyporządkowania gatunkowego wymowie, jak
najbardziej możliwą do przypisania właśnie temu wyalienowanemu osobnikowi
ukrywającemu się pod łacińskojęzyczną ksywą Nikt, choć nie chodzi o kapitana
Nemo. Ale zaiste, muzyczne projekty tejże wspominanej persony jak zawsze świadomie
przemierzają oceany muzycznych gatunków, łącząc je w jedno dźwiękowe misterium
i jako ich wypadkowa, oferują rewelacyjne albumy.
Seagulls Insane
and Swans Deceased Mining Out the Void być może że okaże się być jednopłytowym
wydarzeniem, ale nawet i takowe, pozostania na długo w pamięci tych co się z
nimi zetknęli. Nie opowiem wam co dokładnie wyraża ta muzyka i jak ją
sklasyfikować, bo jest zbyt eklektyczna, a może i nawet zbyt eteryczna. Ona po
prostu umyka. Tak jak niegdyś na skrzydłach oparów świątynnych suszy płonących
kadzideł słowa modlitw czy myśli wiernych ulatywały ku nieboskłonom, tako i
teraz dźwięki potrafią uskrzydlić i porwać swą mocą w nieznane rejony duchowych
uniesień. To jedno jest niewątpliwie możliwe do przypisania tej płycie i
zamkniętym w niej treściom.
Pięć aktów.
Sztuka. Przestrzennym i melodyjny metal, z rzadka ocierający się o nurt death.
Przekształcająca się w post-black metalową alternatywę a może nawet niosącą
narkotyczną wizję psychodelę. Gdzie brak jest przypadkowego dźwięku, bo każdy
ogarnia niepokojem, wypływającym gdzieś z wnętrza naszej jaźni. By w końcu, w
kończącym wypełniającym nieomal jedną trzecią całości, ostatnim bo piątym
elemencie zaprezentować wypadkową między doom a drone. Sporo elektroniki, która
oswobadza niekończącą się wizję pozbawioną początku. Tak trwającą i nieustannie
wymuszającą kolejne wciśnięcie play na odtwarzaczu. Niesamowite pokłady przesterów
i sprzężeń nieustannie pokrywających szronem umierający milczeniu świat. Umierający
i odradzający się w wycharczanych przez wokalistę tekstach. Bo odwieczne koło
życia i śmierci wciąż obraca się w kosmicznej pustce. Tako jak i martwe
łabędzie i oszołomione mewy ponad świerki wznosząc swe cienie obejmują
życiodajne światło księżycowego wędrowcy nieboskłonu by orbitować w
nieskończoność…
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz